środa, 27 maja 2015

Drzazgi: Szumiące

*
Grzęźniemy w lepkim, mokrym śniegu. Już niedaleko, mówię. Zdążymy, potwierdza [R] i spogląda na zegarek, ale w gęstej zamieci na pewno nie widzi, która jest godzina.

*
Olbrzymi magazyn z wytłuczonymi oknami i litanią ortograficznych zaniedbań na zewnętrznych ścianach. To tutaj. Niemożliwe, mówię bardziej pełen nadziei niż rozczarowania. Chodź, [R] ciągnie mnie za odrapane z farby drzwi, na których ktoś ujawnił czyjąś rozwiązłość.

*
Sala przypomina mi świetlicę, niskie stoliki, maleńkie drewniane krzesełka. Wieszamy kurtki na wieszaku i siadamy pod ścianą. Krzesła są niewygodne. Rozglądam się po sali. Pozostali goście, najwyżej tuzin osób, próbują nie dać po sobie poznać, jak nieprzyjemnie im się siedzi. Zgięci wpół, z kolanami pod brodą wyglądają karykaturalnie. I wszyscy bez wyjątku wpatrują się w swoje stoliki.

Błądzę wzrokiem po sali. [R] robi to samo. Szukamy sceny, ale nigdzie nie możemy jej dostrzec. Może to jednak nie tutaj, mówię. Może będą grali w holu, mówi [R]. Przesuwam dłońmi po stole i zdaję sobie sprawę, że miękki biały obrus jest w rzeczywistości arkuszem papieru, który gładkimi falami spływa aż na podłogę. [R] podaje mi ołówek. Biorę go do ręki, oglądam podejrzliwie. Odkrywam, że wszyscy przy sąsiednich stolikach zajęci są rysowaniem.

[R] dotyka ołówkiem blatu, patrzy na miejsce, w którym ostry grafit łączy się z papierem. Pełna napięcia chwila zdaje się rozciągać. Nagle jego dłoń wykonuje prosty, spokojny ruch. Jest tak opanowany, że gdyby nie delikatna krzywa, która zostaje na papierze, gotów byłbym uwierzyć, że w ogóle się nie porusza. Staram się powtórzyć ten ruch, ale nie jestem w stanie. Chcę zacząć, ale nie wiem jak. Rysuję niewielkie koło. Brzydkie i niekształtne jak uszkodzony owoc. Zniechęcony biorę do ręki gumkę i zaczynam trzeć papier, ale ołówek rozmazuje się tworząc brudne smugi. Poddaję się, mówię, ale [R] nie zwraca na mnie uwagi. Jest skupiony na kreśleniu po obrusie.

Pod jego dłonią rozkwitają delikatne polne kwiaty, liście i źdźbła traw pną się jedne przez drugie na spotkanie niewidzialnego, papierowego słońca. Nie mogę oderwać wzroku od jego rysunku, który stale się powiększa. Bujna grafitowa roślinność zawłaszcza coraz większą przestrzeń i w końcu [R] odrywa ołówek od papieru, ale rozpędzone liście i kwiaty nie przestają rosnąć, pęcznieć i rozwijać się. Nie zwracam uwagi na odgłosy sali, bo dobiega mnie cichy szept, szelest liści poruszanych leniwym, ciepłym wiatrem. Trawy szumią i falują na białym obrusie z papieru, a im dłużej szumią, tym bardziej zielenieją. Słyszę już tylko wiatr i nasze dwa oddechy, wciągam do płuc ciepłe powietrze pachnące słońcem i wilgotną ziemią.

Gdzieś daleko, w innym miejscu rozbrzmiewa pierwszy niepewny akord.

Pierwsze nieśmiałe chabrowe główki zaczynają wyglądać spośród traw.

3 komentarze: