CYKLE

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Król Brzoskwinka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Król Brzoskwinka. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 września 2014

Noc Łez Świętego Wawrzyńca

Gospoda „Pod Wielkim Prusakiem” (prowadzona przez rzeczywiście Wielkiego Prusaka) przeżywała poprzedniego wieczoru prawdziwe oblężenie, podobnie zresztą jak całe miasto, noszące wdzięczną nazwę Chrapacz. Powodem, dla którego zjechało się tutaj tylu znamienitych gości, a także wcale nie mało szabrowników i generalnie nikczemnych typów, była jedyna w swoim rodzaju noc, która przypadała raz do roku, a mianowicie Noc Łez Świętego Wawrzyńca. Mianem łez określano perseidy, przecinające letnią porą nocne, gwiaździste niebo.

Wszyscy w brzoskwiniowym królestwie wiedzieli, że spadające meteory najlepiej obserwuje się w Chrapaczu – miejscowości, która na przestrzeni wielu stuleci stała się prawdziwym kurortem i eksluzywną przystanią dla wszystkich z grubą sakwą lub niedomykającym się kufrem. Przede wszystkim jednak uzyskała tytuł najdroższego miasta w dominium króla Brzoskwinki, generującym największe wpływy, co niezmiernie cieszyło mieszkańców Chrapacza, jego tyjących z roku na rok włodarzy, a przede wszystkim samego króla Brzoskwinkę, który z przekazywanych danin mógł pokrywać koszta powstałe w wyniku hucznej i nad wyraz rozbuchanej fantazji swej jedynej córki, której ludność mogła wybaczyć wszystko tylko nie tak afirmowany przez nią brak urody.

Podczas takiej wyjątkowej nocy bawiono się, obficie pojono gardła miodem pitnym (i niepitnym też), tańczono, znowu pojono gardła, rozmawiano, wymawiano życzenia w kierunku „spadających gwiazd”, bito się, pojono gardła dalej, kopulowano – chyba, że akurat znowu pojono gardła, wówczas kopulowano po napojeniu – a następnie ostentacyjnie chrapano. (Co wyjaśniało, skądinąd, nazwę miasta.)

Tak też działo się minionego wieczoru, ale Spokojan Cierpliwy zdawał się następnego poranka odczuwać lekki niepokój, by nie rzec – poirytowanie.
„Państwo raczą żartować”, rzekł w kierunku prusaka, odzianego w gospodzi uniform, który wręczył mu rachunek za spędzoną w gospodzie noc.
„Obawiam się, że nie rozumiem”, odpowiedział z godnością i najwyższą kulturą prusak, bo trzeba Wam wiedzieć, że są to stworzenia dość szybko i sprawnie ogarniające rzeczywistość i potrafiące odnaleźć się w każdej sytuacji.
„Na rachunku policzyli mi Państwo za noc, którą tu spędziłem...”
„Zgadza się”, przytaknął czułkami prusak. „Spędził Pan tu noc, mhm...”
„Tego się nie wypieram przecież, no, skąd! Ale dalej: wyżywienie, to jest kolacja i obiad...”
„Obiadokolacja, uściślając, bo samej kolacji nie serwujemy”
„Tak, tak... śniadanie... łóżko, pierzynę, spaloną świecę...”
„Dwie. Raczył Pan spalić dwie niespalone świece.”
Spokojan spojrzał znad rachunku na recepcjonistę uważnie. Czułka tego ostatniego jedynie nieco się skuliły, ale przy kolejnym pytaniu od razu wróciły do potulnego stanu gotowości.
„Dwie?”
„Yhm.”
„No, dobra... A ta opłata... za powietrze?”
„Tak, tak zwane klimatyczne, yhm...”
Spokojan potrząsnął głową i cierpliwie, co zważywszy na jego nazwisko nie powinno dziwić, spytał:
„Ale... Nie rozumiem, przecież wszędzie powietrze jest takie samo, oddychamy nim wszędzie, dlaczego niby tutaj...”
„Jakiś problem, Mały?”, do kulturalnego prusaka, pełniącego na umowę-zlecenie rolę konsjerża, zagadnął Wielki Prusak, szef wszystkich szefów i gospód w Chrapaczu. Dwukrotny laureat konkursu poetycko-narciarskiego w Chrapaczu, a także przewodniczący Koła Gospodarzy Prusaczych w Chrapaczu.
Oraz obecny burmistrz Chrapacza. 

Mały pokrótce streścił w czym rzecz. Wielki Prusak postanowił osobiście kontynuować zajmowanie się najwyraźniej kłopotliwym i kłótliwym gościem, wszak z nie jednym już sobie nie raz dawał radę, odchrząknął i rzekł:
„Szanowny Panie, rachunek za obsługę nie powinien Pana dziwić, wszak, ten teges, jakby nie było, obsługiwaliśmy Pana niczym, nie przymierzając, angielskiego króla. Zużył Pan również dwie świece, które były nieużywane dopóki Pan ich, oczywiście, ten teges, nie użył.”
„Sugeruje Pan, że gdybym nie oświetlił swego pokoju świecami, które były na wyposażeniu pokoju, to zapłaciłbym mniej?”
„Niezużycie świecy zwolniłoby na pewno Pana od obowiązku zapłaty za zużycie. Ten teges.”
Spokojan powoli tracił prawo do posługiwania się swoim imieniem, niemniej jednak trzymał, a przynajmniej starał się trzymać, fason.
„Ale mnie dziwi opłata za powietrze...”
„Klimatyczne, tak zwane.” wtrącił szef wszystkich szefów i burmistrz Chrapacza w jednym. „pobieramy opłatę klimatyczną, ten teges, za to, że może Pan w spokoju, niczym niezmąconym, wdychać w płuca to cudowne chrapackie powietrze, które wyzwala w każdym żyjącym osobniku, bez względu do jakiego gatunku biologicznego należy...
„Przepraszam najmocniej – przerwał stonowanym głosem Spokojan - ale trudno nazwać minioną noc spokojną lub niezmąconą. Kiedy wyszedłem z kąpieli...
„Za przyjemność odbycia kąpieli, rozumie Pan, policzyliśmy...”
„Tak, widzę, ale kiedy z niej wyszedłem w moim pokoju znajdowało się trzech nieznanych mi panów w łóżku, nie licząc kota...”
„Kot był pański?”
„Nie...”
„Hm” Wielki Prusak zerknął do rachunku. „To niepotrzebnie za niego policzyliśmy... Hm, no, dogadamy się jakoś... Słucham dalej.”
„Więc, w łóżku było trzech panów, kot, jedna pani, harfa...”
„Harfa nie była pańska?”
„Nie...”
Wielki Prusak coś poskreślał i ponownie przeniósł wzrok na perorującego Spokojana.
„...harfa, muzyk z fletnią pana, na której zresztą nie grał...”
„Nie grał?”
„Nie”
„Hm, Mały pamiętaj, żeby za to nie liczyć temu gościowi od fleta. Tak, słucham dalej.”
„A także vendetta z Marsiej Wsi. Trudno to nazwać spokojną, nie zmąconą nocą, nieprawdaż?” - zakończył niemal nie podnosząc głosu Spokojan.
Wielki Prusak popatrzył na rachunek raz jeszcze, odjął policzone kwoty i wręczył rachunek wymeldowującemu się gościowi. Ten spojrzał na podany mu kwit, zacisnął szczęki i nieco spurpurowiał.
„Dziękuję bardzo, mam nadzieję, że już wszystko w porządku”, rzekł nonszalancko Wielki Prusak i chciał zniknąć już za kotarą oddzielającą bar od zaplecza, kiedy usłyszał:
„Nie”.
„Słucham?”
„To nie koniec!”, rzekł Spokojan, podnosząc nieco głos.
Wielki Prusak westchnął, (a westchnięcie prusaka należy do najsłodszych na świecie), przewrócił oczkami, Mały zaś zaczerwienił się odrobinę.
„Policzono mi również opłatę ze każdą łzę świętego Wawrzyńca, którą widziałem na wczorajszym niebie...”
„Tak, zgadza się. Dokładnie ta opłata nazywa się Łzawy Firmament”, wyjaśnił skrupulatnie i pełen godności gospodarz i burmistrz Chrapacza.
„...plus za każde wymówione życzenie do tej spadającej łzy...”
„Wymawiał je Pan korzystając z naszego powietrza i naszej uprzejmości”
„Za naszą uprzejmość też policzyliśmy”, pisnął Mały, ale zaraz szef spiorunował go wzrokiem i Mały poszedł przygotować rachunek dla właśnie trzeźwiejącego muzyka z fletnią pana pod pachą.
Spokojan kontynuował:
„Ciekaw jestem jakim cudem doszli Państwo do wniosku, że wczoraj wypowiedziałem 23 życzenia do 27 spadających łez...”
„Cztery razy Pan nie wypowiedział żadnych życzeń, to bardzo prosty rachunek...”
„A także, że przegapiłem 12 perseid?!”
Wielki Prusak się skrzywił.
„Ojoj, brzydkie słowo, takie niemelodyjne...”
„Mniejsza o słowo!”, Spokojan podniósł głos, „Chciałbym wiedzieć, jak żeście to wyliczyli, biorąc pod uwagę fakt, że cały wieczór spędziłem w pokoju, z książką...
„Policzy...”
„SWOJĄ książką! Nie wyściubiając nosa przez okno, ponieważ wczoraj lało jak z cebra...
„Oj, trochę pokropiło, a Pan o potopie zaraz...”
„Lało! A łzawy firmament nie był łzawy, lecz zachmurzony...”
„Jedna chmurka na niebie...”
„...do tego stopnia, że księżyc, a była cholerna pełnia, pozostawał niewidoczny!!!”

Wielki Prusak nerwowo bębnił kończynami o blat kontuaru, po czym siląc się na najszczerszy uśmiech na jaki w życiu by sobie nie mógł pozwolić dla własnej przyjemności, przemówił łagodnie:
„Czy pozwoli Pan, że przygotujemy mu nowy rachunek?”
Ale to pytanie jedynie jeszcze bardziej rozjuszyło Spokojana, który nie był już w stanie wybuchu swego gniewu powstrzymać,a wszelkie uśmiechy i żarty działały już od tego momentu jak powiewająca w rękach torreadora płachta na byka.
„Nowy?? Żeby jeszcze bardziej mnie oszukać!!! Co ja mówię oszukać, oprusaczyć!!! Sam przygotuję sobie rachunek, Panie z tą fletnią, odsuń się Pan i sam sprawdź swój rachunek, Ludzie!!!”
Spokojan wdrapał się na kontuar recepcji, będący jednocześnie ladą baru, do którego ustawili się już pierwsi miłośnicy klina jako remedium na poimprezowe bolączki i zaczął agitować:
„nie dajcie się oszukać! Ile żeście spadających łez widzieli? To Prusacze bydło nas kantuje i jakieś wymyślone....”
Poczuł szarpanie za nogawkę swoich spodni.
Trzeba przyznać, że policja w Chrapaczu wezwana przez burmistrza i szefa gospody stawiła się dość szybko. Głównie dlatego, że stacjonowali w tym samym budynku.
„Proszę zejść i przygotować swoje papiery, żebyśmy spisać mogli.” - rzekł głównodowodzący.
Spokojan zatrzepotał oczkami, nerwowo kopnął nogą, trafiając w oko jednego z żandarmów, następnie przebiegł po kontuarze i przebiegając po ramionach gości gospody zeskoczył na podłogę. Policja pobiegła za nim. Ten dopadł do schodów, wbiegł na pierwsze piętro, o charakterze antresoli, a policja w liczbie trzech osób, podążyła jego śladami.
Przeskoczył barierkę, dosięgnął zwisającego żyrandola z na wpół spalonymi świecami, i odpychając się od balustrady, skierował się na przeciwległy brzeg, spadając w międzyczasie na podłogę przy wyjściu.
Leżąc na plecach i usiłując się podnieść, przypominał przewróconego żuczka. Teraz stał się łatwym łupem dla policji.
„Za zakłócanie porządku publicznego dostanie Pan mandat. Nie muszę mówić, że za przegonienie nas – mówił głównodowodzący – po całej gospodzie, wysokość tego mandatu będzie spora. Po, oczywiście, uprzedniej wizycie w areszcie”
„Chędożcie się”, burknął Spokojan, postanawiając więcej nie odwiedzać Chrapacza.
Już mieli go wyprowadzić, kiedy podszedł do nich Mały, recepcjonista, ze zwitkiem papieru i rzekł:
„Tu nowy rachunek dla Pana. Jak Pan widzi, nie policzyliśmy za Łzawy Firmament...”
„Doprawdy, to miłe”, wydyszał Spokojan.
„Ale wszyscy widzieli również, jak używał Pan naszego żyrandola, kontuaru, więc musieliśmy
policzyć...”
Wydawało się, że Spokojan stracił przytomność.

A jak minęła Wasza Noc Łez Świętego Wawrzyńca?

wtorek, 1 kwietnia 2014

Matilda, córka Coopera

Nagabywani przez naszych obcojęzycznych znajomych, postanowiliśmy przetłumaczyć - eksperymentalnie - jedno z "bardzo poważnych" opowiadań. Wybór padł na "Dźwięk fujarki o świcie i dwie góry". Skorzystaliśmy z uniwersalnego tłumacza, jakim jest Google Translator. Oczywiście, przed publikacją angielskiej wersji postanowiliśmy sprawdzić na ile otrzymane tłumaczenie przypomina tekst pierwotny. Ponownie skorzystaliśmy z GT i angielska wersja przeobraziła się w polską. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania i... oto ON.
[Aha, dokonaliśmy drobnych cięć, żeby nie zamęczyć Was nową wersją, ale wierzcie nam, nie wpływa to na klimat całości.]

Miłego doświadczania tekstu!


Na najdalszych zakątków królestwa obywatel króla Brzoskwinie, gdzie czarownice pukali dobranoc, nie było spadku wieś. Nie zawsze był taki niski poziom zamożności. Dobre czasy nie były do tak odległej przeszłości. Jednakże okres, kiedy idziesz na poniższej historii gospodarczej został oznaczony bessy. Kolejni kupcy zamykali Wgłębienia ozonową dochody dla budżetu miasta, a rada czuł bezradny, jak dla każdego, kto nie nowość.


W tym mieście mieszkała dziewczyna, córka Cooper, już mocno po dwudziestce, co w nomenklaturze obszarze się jej okazały starą panną. Chciałoby się powiedzieć, że to było piękne (...), ale byłoby to nieprawdą. Dziewczyna jest nie tylko najpiękniejszą, (…), ale nawet ona była brzydka jak diabli i co najbrzydsi piekło. (…) I nawet jej ojciec, Cooper, (…) jak on kochał swoją małą dziewczynkę, kiedy byłem mały, tak teraz na nią patrzeć nie mógł. (...)
"Wielkie beczki Cooper robi, często słyszałem, jak córka, ludzie mówili do ojca ", ale obawiam się, że ich jakość ulegnie pogorszeniu, jak piękno Twojego Matilda ".
(...)
Pewnego dnia Matilda poszedł do sąsiedniej wsi, w tym obszar słynny zielarz babci (...)
"Moje zioła i mikstury kopalni" wziął studiował skrzekliwy ton głosu , "moc swojego tracą kontakt z Państwa , tfu ! Tfu ! Do węża urok, piękno .Jedyne co mogę doradzić, to początek do jazdy nocnej" (...)
Pobiegł z ładną dziewczyną modnie wyremontowany domek babci zielarz i do lasu jest skierowany. (...)
To właśnie wtedy usłyszała męski głos , który powiedział do niej :
"Hej , pani ! Co smutek przeszkadza Ci , że zmęczony reszta wędrowiec w lesie nie dać?”. Męski głos przyszedł z drugiej strony dobrze. (...)
"Nie smuć się, panienko", powiedział nieznajomy, po wysłuchaniu Matilda . (…) Wydaje mi się, że mam dla Ciebie rozwiązanie . "
(...)
"Każdego dnia, kiedy świt świt , we wszystkich lasach świata usłyszeć bardzo subtelny dźwięk fletu" mówił męski głos, „(...) Sześć gór i siedem rzek, trzeba pokonać aż podróżnik dotrze Złotego Miasta. Tam, w centralnej część, Wspaniały Wiosna uderzeń, co z woli całej dolinie jest znana."
"Ojej !"Zamroził do Matyldy, córki Cooper. "Siedem Gór i sama rzeka... To duży obiad zabrać musisz!"
"Trzy kiełbaski jednego dnia liczyć. I nie zapomnij, papier toaletowy powinien być, bo... wiesz, przydatne."

Zachwycony Matilda pobiegł do domu, w którym ojciec i beczka została sprzedana, ale klient zobaczył córkę Coopera, tylko ukłonił się i pośpiesznie opuścił posiadłość. (...)
Następnego dnia o świcie Matilda pobiegł do lasu. (...) I w ten sposób zaczęła piękną podróż.
I gdy dźwięk instrumentu zamilkł, pojawiła się ogromna góra, wielka góra, której szczyt zniknął we mgle, tak gęsta i tak nieprzenikniona, że choć (...) oko nie widzi, wszystko może.
Na szczęście ścieżka wiodła wokół masywu .

I tu szczęście, Matilda był skończony. (...) Został zatrzymany przez straż graniczną pod zarzutem próby nielegalnego przekroczenia granicy . (…) Aby jeszcze bardziej zanurzyć brzydką starą pannę, celnicy zabrali ją, (...) i przemytnik wziął go. Biedny Matilda usiąść, zrelaksować się!
(…)
Tak więc w sumie, pozytywne zakończenie do historii.


wtorek, 25 lutego 2014

Dźwięk fujarki o świcie i dwie góry

Na najdalszych rubieżach królestwa obywatela króla Brzoskwinki, gdzie czarcie kopytka na dobranoc stukały, istniało sobie podupadające miasteczko. Nie zawsze miało ono tak niski poziom dobrobytu. Dobre czasy wcale nie należały do tak odległej przeszłości. Jednakże okres kiedy dzieje się poniższa historia naznaczony był biznesową bessą. Kolejni kupcy zamykali swe kramiki, uszczuplając wpływy do budżetu miejskiego, zaś radni czuli się bezradni, co dla nikogo nie stanowiło nowości.
W miasteczku tym żyła pewna dziewczyna, córka bednarza, mocno już po dwudziestce, co w nomenklaturze tego obszaru czyniło ją stateczną starą panną. Chciałoby się powiedzieć, że była piękna, a w stanie wolnym pozostawała, bo czekała na tego romantycznego chłopca, którego niegdyś na jagodach spotkała, ale byłoby to nieprawdą. Dziewczyna bowiem nie tylko do najpiękniejszych nie należała, ale wręcz była brzydka jak diabli i to ci najbrzydsi diabli. A żeby nieszczęścia dopełnić, z roku na rok stan urody ulegał pogorszeniu, choć wydawało się to niemożliwe. I nawet jej tatuś, bednarz wyśmienity i za swe rzemiosło ceniony powszechnie, tak jak kochał swoją dziewczynkę, kiedy mała była, tak teraz patrzyć na nią nie mógł.
Nieszczęsna niewiasta miała świadomość, jaką ujmę ojcu i całemu miasteczku przynosi jako stara panna i to w dodatku brzydka.
„Świetne beczki wyrabiasz bednarzu”, niejednokrotnie słyszała córka, jak do ojca ludzie gadali, „ale boję się, że jakość ich pogarszać się będzie, jak uroda twojej Matyldy”.
Bolały te słowa dziewczynę okropnie.
Często zatem szła poza granice miasteczka, do okalającego je lasu, gdzie przy starej studni siadywała i popłakiwała cichutko.
„Ach! Gdyby tylko istniał jakiś cudowny sposób, bym nieco ładniejszą być mogła! Ach jakże byłabym tedy szczęśliwa”, tak mówiła do siebie, łkając nad wodą w studni i mając w pamięci te przykre chwile, kiedy nakazem rady miejskiej w worku pokutnym na głowie chodzić miała, żeby ludzi nie gorszyć.
(Z powodu kryzysu zabrakło jednak materiału do wykonania takiego worka, więc chwilowo nie egzekwowano wykonania tego rozporządzenia)
Łkała, łkała, a słuchające ją drzewa zawsze szumiały w takt sączących się z jej oczu łez, co ona brała za oznakę solidarności. W rzeczywistości jednak drzewa rzucały pod jej adresem słowa pełne obrzydzenia, a wiatr niósł je dalej. Szczęście zatem, że dziewucha języka leśnego nie znała.
Razu pewnego Matylda wybrała się do sąsiedniej wsi, do słynnej w tych okolicach babki zielarki. I ta jednak niewiele pomóc mogła.
„Moje zioła i wywary moje”, przybrała wystudiowany skrzekliwy ton głosu, „moc swoją tracą w kontakcie z twoją, tfu! tfu! na wężowy urok, urodą. Jedyne co radzić mogę, to nocny tryb życia zacznij prowadzić!” Bezlitośnie zmiażdżyła ostatnią tlącą się w duszyczce niewinnej nadzieję, po czym równie bezlitośnie za usługę zapłaty zażądała.
Wybiegło dziewczę z całkiem modnie odnowionej chatki babki zielarki i w głąb lasu się skierowało. Im dalej biegła, tym mniej łzy mogła powstrzymać, a im mocniej płakała, tym większe krople z oczu wypływały.
Bez mała całe oczy by wypłakała, gdyby nie ukochana studnia, której wreszcie dopadła, a tam opadła z sił i rozckliwiła się na dobre.
„Ach czemuż, doloż, ach czemuż! Jakam ja okropnie nieszczęśliwa!”
Wtedy też usłyszała męski głos, który rzekł do niej:
„Hej, panienko! Cóż to za zgryzota cię trapi, że strudzonemu wędrowcowi odpocząć w lesie nie dajesz?”. Męski głos dobiegał z drugiej strony studni. Dziewczę nikogo nie widziało, ale jako że głos był ciepły, to i konwersację z nieznajomym podjęło.
„A płaczę, bom brzydka i ratunku dla mnie nie ma!”
I pokrótce opowiedziała mu swoje losy.
„Nie smuć się, panienko!” rzekł nieznajomy, wysłuchawszy Matyldy. „Nikt nie jest tak brzydki, żeby cierpieć przez całe życie musiał on i jego bliscy! I choć nie widzę Twej twarzyczki, a i zbyt oczy swe cenię, by ryzykować ich utratę, to wydaje mi się, że mam dla ciebie rozwiązanie.”
Nie tylko Matylda nadstawiła uszu, ale i drzewa szumieć przestały i wścibsko podsłuchiwać zaczęły.
„Każdego dnia, kiedy świt nastaje, we wszystkich lasach na świecie rozlega się niezwykle subtelny dźwięk fujarki”, męski głos przemawiał, „Każda osoba, którą jakiś smutek trapi otrzymuje tedy od losu szansę, by zrealizować swoje jedno marzenie. Podążać za melodią należy, aż nie ucichnie, a staje się tak, kiedy z mgły najmglistszej Wielka Góra się wyłania. Wtedy to przejść ją należy, a za nią jeszcze sześć gór i siedem rzek pokonać trzeba, aż wędrowiec dotrze do Złotego Miasta. Tam, w centralnej jego części, Cudowne Źródełko bije, co ze spełniania życzeń na całą dolinę słynie.”
„Ojej!” zmartwiła się Matylda, córka bednarza. „Siedem gór i tyleż samo rzek... To duży prowiant ze sobą wziąć trzeba!”
„Trzy parówki na jeden dzień licz. I o papierze toaletowym zapominać nie należy, bo... no wiesz, przydaje się.”

Uradowana Matylda pobiegła do domu, gdzie ojciec byłby i beczkę właśnie sprzedał, lecz klient córkę bednarza zobaczywszy, ukłonił się jedynie i pospiesznie włości opuścił.
„Nie myślałaś nigdy, żeby na ortodoksyjny islam przejść i głowę jakoś przystroić?” syknął do córki, kiedy do kolacji siadali.
Dnia następnego Matylda skoro świt do lasu pobiegła. Dźwięki fujarki słyszała nim jeszcze studni dopadła. Z mocno bijącym sercem nasłuchiwała z której strony melodia rozbrzmiewa i ustaliwszy to, tam właśnie skierowała swe kroki. I w ten oto sposób wędrówkę po urodę rozpoczęła.
A kiedy dźwięk instrumentu ucichł, jej oczom ukazała się ogromna góra, Wielka Góra, której szczyt niknął w mgle, tak gęstej i tak nieprzeniknionej, że choć oko wykol niczego ujrzeć się nie dało.
Szczęśliwie ścieżka prowadziła wokół masywu.

I tutaj szczęście Matyldy się skończyło. Nie tylko nie dotarła ona do siódmej góry, ani do siódmej rzeki. Nie dotarła także do rzeki piątej, ani czwartej, albowiem tuż za drugą górą została zatrzymana przez strażników granicznych pod zarzutem próby nielegalnego przekroczenia granicy. Jak mówiliśmy na początku, były to najdalsze rubieże, a więc i królestwo tu się kończyło i wyruszanie w drogę bez paszportu było po prostu niemądre. Każdy mieszkaniec tych okolic o tym wiedział, ale oczywiście nie skoncentrowana na sobie Matylda, która poprzez ciągłe użalanie się nad sobą o rozsądku zapomniała. Żeby jeszcze bardziej pogrążyć brzydką starą pannę, to i celnicy przyczepili się do niej, znalazłszy w jej pakunku dość pokaźną ilość parówek i za przemytnika ją wzięli. Oj, posiedzi biedna Matylda, posiedzi!

A tymczasem do jej rodzinnego miasteczka wkrótce po odejściu brzydkiej dziewczyny dobrobyt ponownie zawitał. Handel znów zakwitł, a na ulicach rozlegał się gwar rozmów i kłótni kupieckich. Bednarz znalazł sobie nową towarzyszkę życiową i wkrótce został ojcem ślicznej Weronki.
Czyli w sumie to pozytywne zakończenie całej historii.

poniedziałek, 3 lutego 2014

O kapryśnej królewnie, która nie chciała jeść

Historia ta wydarzyła się dawno, dawno temu.
W pewnym dalekim kraju – i to tak dalekim, że nawet po tylu latach, które upłynęły od tych wydarzeń internet tam jeszcze nie dotarł – żyła sobie królewna. Piękna, oczywiście. No, i nie da się ukryć – miała klawe życie. Wiadomo – ojciec król, toteż córunia tatunia o nic nie musiała się martwić, o nic zabiegać, żadnych przykrości nie uświadczyła, stresy znała jedynie... Nie, stresów też nie znała. Wszystkie służki oraz dziewuchy z sąsiedztwa chciały się z nią przyjaźnić, więc jeśli chodzi o zasoby ludzkie, miała w czym przebierać. Jednym słowem – sielanka. Aż tu nagle, pewnego dnia (żadnego tam słonecznego, pięknego, czy z tęczą w lewym rogu okna komnaty. Nie, zwykłego, pewnego dnia) stało się coś niewyobrażalnego. 
Nastała pora obiadowa. Królewna przybiegła w pląsach do sali jadalnej, jak to miała w zwyczaju czynić codziennie, by zasiąść do posiłku. Już z czarującym uśmiechem po krzesło sięgała, już cztery litery na mięciutkiej poduszeczce leżącej na siedzisku sadzała, gdy ujrzała czającą się na talerzu złowieszczą obrzydliwość!
Na dobre niebiosa królewskich skandali pełne, toż to nie może być!”, myśli sobie królewna i oczęta ze zdumienia przeciera, ale obraz odegnany być nie chce i zaczyna córunia tatunia rozumieć, że to nie widmo a zaiste rzecz najpodlejsza z podłych. Albowiem na talerzu, pośród pysznych kotlecików, z pieczarkami i natką przygotowanych, ziemniaczków, świeżym koperkiem przyozdobionymi, czaiła się zmora okropna!
Brukselka!
Ależ się królewna zapieniła. Zaczęła tupać obutymi w śliczne trzewiki nóżkami, wołać, że skandal, że ściąć kucharza, że żonę kucharza (lub męża kucharza, królewna nie była pewna co do upodobań personelu), że i kuchcika nie należy oszczędzać oraz że różne inne, których nie godzi się Szanownym Czytelnikom przytaczać...
Rodzice, służba oraz zastępy dworzan próbowali namówić kapryśną królewnę, by choć jednym swym majestatycznym ząbkiem zechciała tknąć znienawidzone warzywo, ale ona potraktowała to jak zamach na swą dwunastoletnią niepodległość, a w najlepszym wypadku jako kpinę.
Ruszyła więc oburzona pędem do swojej komnaty, trzasnęła drzwiami dla podkreślenia swego niezadowolenia, usiadła wśród lalek i misiów z histerycznym impetem i postanowiła, że już nigdy nawet słóweczkiem nie odezwie się do podłych rodziców, którzy ośmielili się spróbować karmić ją brukselką. Przygnębiona tą perspektywą wybuchnęła płaczem. A kiedy trochę ochłonęła i wytłumaczyła sobie to i owo, a także siamto i owamto, rozpłakała się ponownie.
Trwało to trzy dni, rodzice od zmysłów odchodzili, ale ustąpić nie chcieli, a i królewna pokazała swój niepokorny charakterek i zdania co do brukselki nie zmieniała.
I wtedy ktoś zapukał w okno...
Było to o tyle dziwne, że tradycja panująca w królestwie, a także elementarna znajomość etykiety dworskiej, nakazywały raczej pukać do drzwi. Królewna z opuchniętymi powiekami, pociągając noskiem podeszła jednak do okna i zobaczyła kosa, który uważnie się jej przyglądał. A brzydki i zupełnie nieinteresujący był ptaszek okrutnie i widząc nadąsaną po królewsku postać po drugiej strony szyby przekrzywiał główkę to w jedną, to w drugą stronę, nie spuszczając oka z królewny.
„A sio!” – królewna zamachała na kosa swoją królewską rączką, ozdobioną bransoletkami.
Ale na przybyszu w ogóle nie zrobiło to wrażenia, a jeśli już jakieś, to zupełnie odwrotne od zamierzonego. Nie minął ułamek sekundy, a kos znalazł się już w komnacie.
I wtedy wśród szumu, dymu i snopów iskier, mały ptaszek zamienił się w całkiem dużą kobietę.
Niestety równie nieurodziwą.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że kapryśną królewnę wiedźma odwiedziła i to z tych wiedźm najpodlejszych, co to zmuszają dzieci do jedzenia szpinaku i picia tranu. Zjawiła się, spojrzała złowrogo na beksę, czyli królewnę, a ta pod wpływem spojrzenia tak się przelękła, że czym prędzej czmychnęła pod łóżko, nawet nosa (a był on zgrabny i malutki) bała się wychylić. „Nikogo nie ma w pokoju. Proszę wyjść”, bąknęła tylko, niezbyt mądrze zresztą.
Ale wiedźmy cwane są, a przy tym i silne niesłychanie, bo pomiędzy kolejnymi wywarami uczęszczają na fitness (stąd są zawsze szczupłe), więc schronienie na nic się królewnie zdało. Jedną ręką wiedźma uniosła ciężkie dębowe łoże, drugą królewnę za włosy spodeń wyciągnęła i przeczuwając że dziewuszysko przesadnie bystre nie jest (inaczej zjadłoby brukselkę bez szemrania), nie wdając się w szczegóły zamieniła ją w gąsienicę. I zanim królewna zorientowała się jakąż to wielką krzywdę jej wyrządzono, wiedźma na powrót przyjęła postać ptaka i trzymając gąsienicę w dziobie uniosła ją na pobliskie pola, gdzie uprawiano brukselkę.
Ze swej strony dodamy, że tę brukselkę uprawiała owa zła wiedźma, która była całkiem liczącym się producentem na rynku warzywniczym i nie mogła sobie pozwolić na niezadowolonego konsumenta.
Ale wracając do królewny...
Żyjąca na polu królewna wielkiego wyboru nie ma. Zresztą, jaki wybór może mieć w życiu gąsienica? Zielone liście jeść musi. Ale najgorsze jest też i to, że czar wiedźmy jest tak silny (uprzedzając Wasze pytania, drogie dziatki), że córunia tatunia nie może zamienić się w pięknego motyla i po koniec końców, i o jeden dzień dłużej, będzie już skazana na pożywianie się znienawidzoną brukselką.

poniedziałek, 15 lipca 2013

O tym, jak dwóch nieznajomych pomogło rycerzowi królewnę uwolnić, albo Nie wszystko złoto, co się świeci.

Dawno, dawno temu (choć nie aż tak dawno, jak większość kronikarzy chciałaby byśmy myśleli) pewnym odległym królestwem rządził mądry i sprawiedliwy król Brzoskwinka. Poddani kochali swego władcę, co więcej, cieszył się on sympatią i szacunkiem władców królestw sąsiednich. Był on jednak człowiekiem wielce nieszczęśliwym i wciąż chodził zatroskany. Powodem sromotnego smutku nie był jednak, jak niektórzy brukowi kronikarze sugerować raczyli, pierworodny króla, który zamiast dbać o kontynuację dynastii oddawał się uciechom z wątpliwej reputacji młodzieńcami z okolicznych wiosek. Dojmującej rozterki nie powodowała także przykra niemoc, która spadała na króla wstydliwym paraliżem w zaciszu alkowy coraz dotkliwiej rujnując jego życie intymne.
Największym zmartwieniem władcy była jego ukochana córka Azalia, którą złośliwy smok-dziewicożerca uprowadził w jej osiemnaste urodziny na oczach króla i wszystkich gości zgromadzonych na dziedzińcu, gdzie przy dźwiękach muzyki świętowano wejście Azalii w dorosłość. Smok nie skonsumował księżniczki jedynie dlatego, że, jak się później okazało, w istocie w dorosłość wkroczyła ona nieco wcześniej z pewnym urodziwym dworzaninem, a to sprawiło, iż dla gada mającego wysublimowane upodobania kulinarne stała się zupełnie nieatrakcyjna. Cóż było mu począć? Wszak po takim wejściu, jakie zaserwował dziewicożerca na podwórcu, kompromitacją towarzyską byłby całkowity zwrot królewny, jako towaru wybrakowanego. Zatem, wściekły na taki obrót spraw, smok zamknął królewnę w wysokiej wieży, gdzie przechowywał ją jako trofeum, lekko makabryczne zresztą.
Wieżę smok odziedziczył po pewnym sędziwym magu, którego pewnego pięknego popołudnia, przeszło sto lat temu, niechcący rozdeptał. O budowli krążyły liczne legendy, większość z nich dotyczyła jej wysokości. Wielu mówiło, że jest tak wysoka, iż niepodobna sobie tego wyobrazić. Inni powiadali, że jej czubek (który na ogół ginął w chmurach) niemal dotyka Słońca. Mało kto jednak zdawał się naprawdę wiedzieć, jak wysoka była owa wieża. Prawda jest taka, że gdyby młodzian u progu dorosłości skoczył z jej szczytu, spadając umarłby ze starości po przebyciu mniej więcej trzech czwartych drogi.
Dla ścisłości, smok z lenistwa zamknął królewnę w komnacie na drugim piętrze.
Król biedził się niemożebnie nad losem swej ukochanej córki. Organizował turnieje, wyprawy, zasięgnął nawet porady lokalnego czarownika, który był także znachorem. Wszystko na nic, królewna ani trochę nie przestała być smoczą zakładniczką.
Aż dnia pewnego w królestwie zjawił się dzielny rycerz na nie mniej dzielnym wierzchowcu. Przybył on - jak dowiedzieć się mógł każdy, kto zadał sobie trud, by go zapytać - ażeby smoka umordować solidnie i nieodwołalnie, a królewnę z niewoli wydostać i starym zwyczajem za żonę posiąść.
Pukali się w czoła mieszkańcy królestwa i nieobyczajne uwagi czynili pod adresem młodziana, a co bardziej zuchwali, także pod adresem jego bliższych lub dalszych krewnych. Wiadomym było bowiem, że wszyscy dotychczasowi pogromcy smoka kończyli jako przekąska gadziny, albo - jeśli akurat smok był w nastroju do zabawy - jako tańczące żywe pochodnie, które z początku jeszcze gromadziły odważniejszych przedstawicieli gawiedzi, ale dość szybko przestały.
I nasz odważny młodzieniec też by pewnie dokonał żywota w smoczym żołądku lub jako chwilowa zabawka, gdyby nie dwóch zmyślnych jegomościów, którzy niebywałym zrządzeniem losu biesiadowali akurat w tej samej gospodzie, co on. Podsłuchawszy przechwałki chłopaka i rozterki tłumu uradzili, że z całą stanowczością z pomocą mu pospieszą i do ubicia poczwary rękę przyłożą.
Jak postanowili, tak zrobili. Rycerza (z początku nieufnego i wietrzącego chęć sprzedania mu almanachów wiedzy ogólnej) poinformowali o swoim pomyśle na odsmoczenie, a następnie wychyliwszy po kieliszeczku lokalnego specyfiku wysokoprocentowego, oddalili się na spoczynek.
Rano, skoro tylko słońce oświetliło szczyty siedmiu gór, odważny rycerz i jego dwaj sprzymierzeńcy wyruszyli na spotkanie Przeznaczenia.
Nikt jednak nie wie, jak to się stało, że jeszcze przed południem gadzina była martwa... Żaden z kronikarzy, ani tych brukowych, ani tych poważnych i opiniotwórczych, nie miał odwagi, by podejść na tyle blisko pola walki, by całą hecę naocznie uświadczyć. Inna też rzecz, że mało kto wieszczył faktyczny koniec wielkiego ciemiężyciela księżniczki. Gdyby było inaczej, być może ktoś pokusiłby się o relację z miejsca zdarzenia. A że zarówno rycerz jak i dostojni przyjezdni, którzy na co dzień parają się rozwiązywaniem spraw osobliwych, skromność uznają za największą z cnót, nikomu nie chwalili się swoim dokonaniem.

I tak wbiegł rycerz na skrzydłach radości niesiony, ze dwa tuziny schodów w dwóch susach pokonał, zamachnął się, w odrzwia wzmocnione huknął raz i drugi. I nic.
- Zobacz, Waćpan, cóż to smok, o tu, na kołku, trzymał – powiedział Widzimrka mosiężny klucz rycerzowi wręczając.
- Spróbuj, Waćpan, to i może srodze się nie namachasz – zawtórował Mrzokonimow, starając się nie wychodzić z konwencji.
Klucz w zamku jęknął, zgrzytnął... I oto drzwi ustąpiły, i oto rycerz stanął twarzą w twarz ze swoim Przeznaczeniem. I oniemiał...

- Król Brzoskwinka przysłał zdjęcia - Widzimrka od progu wymachiwał sporą kopertą. Pospiesznie ją otworzyli i zabrali się do badania zawartości.
- Ach, cóż to było za święto! - Mrzokonimow przeglądał kolejne fotografie.
- Taak... - Widzimrka nieznacznie się skrzywił. - Trzynaście lat w zamknięciu, bez słońca robi swoje.
- Bez słońca, bez kosmetyków, w bezruchu... Ale - o! Król pisze, że maleństwo już w drodze!
- Hm, może faktycznie, każda potw...
- Oj, strasznie dzisiaj marudzisz - przerwał Widzmrce obruszony Mrzokonimow.
Przez interkom wezwał ich Herr Freulain. Wstali, wygładzili swoje ubrania i opuścili pokój, odłożywszy na bok fotografie, które przedstawiały przystojnego młodziana, odzianego w lśniącą, ślubną zbroję, z nieco nieszczęśliwym, ale pełnym honoru grymasem na twarzy oraz ubraną w nieskazitelnie białą suknię najbardziej szkaradną niewiastę, jaką ziemie króla Brzoskwinki nosiły.