*
Stoi
codziennie w tym samym miejscu, otoczony ciasnym prywatnym kosmosem podartych
szmat i atmosferą latami pielęgnowanego nieszczęścia. Uległy wobec ulicznego
strumienia, nie zabiega o uwagę, więc nikt mu jej nie poświęca. Dyrektorzy, kasjerki,
studenci, kobiety i mężczyźni zjednoczeni w niespokojnym marszu, zasłuchani w
szum ulicy, zapatrzeni w telefony, niewyspani, rozdrażnieni. Jeśli ktoś zahaczy
go kątem oka, czym prędzej wyrzuca go z pamięci z mieszaniną wstydu i ulgi.
Mijam go dzień
po dniu, rano i późnym popołudniem, jak nieokreślony wyrzut sumienia. Nie
zwracam uwagi.
Deszczowe
marce, kapryśne maje, wietrzne wrześnie mijają monotonnie.
*
Nie wiem,
kiedy zauważyłem go po raz pierwszy. W któryś piątkowy poranek, czy środowy
wczesny wieczór? Oderwałem wzrok od zniszczonego chodnika, czy może już od
nowego, równego deptaka wyremontowanej ulicy? Jego obecność, tak prozaiczna i
nieistotna, w dziwny sposób wzburzyła mnie i zaniepokoiła. Uciekłem przed siebie
w nadziei, że szybko o nim zapomnę.
Następnego i
każdego kolejnego dnia zdawał się być w tym samym miejscu bardziej niż
poprzednio, a ja z coraz większym trudem omijałem go wzrokiem.
Zaczęła mnie
fascynować jego obecność. Zdawał się być jak szpetny kleks na płótnie mistrza,
jak cudaczny, brzydki artefakt wepchnięty pomiędzy osiągnięcia kultury i
sztuki. Pielgrzym zawieszony na zawsze między stacjami, ze wzrokiem utkwionym
nieruchomo w jeden punkt, być może widoczny i zrozumiały tylko dla niego.
W któryś
deszczowy poranek, biegnąc spóźniony przed siebie, zwolniłem, bo wydało mi się
naturalne, że znów go zobaczę, a nie umiałbym po prostu przemknąć, nie
upewniwszy się, że jest tam, gdzie być powinien. Dostrzegłem ruch warg
schowanych częściowo pod zaniedbanym zarostem. Nieco później odkryłem, że
wypowiadał pod nosem kilka słów, robił krótką przerwę i zaczynał od nowa. Nie
umiałem stwierdzić, czy robił to już wcześniej, czy może był to nowy zwyczaj.
Powtarzał pojedyncze zdania, bezgłośnie recytował własną modlitwę, a może
przeklinał coś lub kogoś z uporem, a jednak bez żadnej emocji.
Nie
wiedziałem, co mówi. I bardzo pragnąłem wiedzieć.
*
Odrywam się od
ludzkiego strumienia, przyzywany bezgłośną recytacją. Krok po kroku zbliżam się
do niego. Ludzie omijają mnie, niektórzy poszturchują, kiedy wchodzę im w
drogę. Nie dbam o to. Jeszcze chwila i będę wiedział. Idiotyczna konsekwencja,
z jaką zmierzam w jego stronę trochę mnie zdumiewa. Ostatnie dwa kroki.
Stoi zupełnie
nieruchomo, jeśli nie liczyć nieustannie pracujących warg. Patrzy do dołu, w
moją stronę, ale poza mnie, jakbym nie był w stanie znaleźć się w jego polu
widzenia, nawet będąc centymetry od jego twarzy. Wiatr igra z brzegami jego
luźnych, brudnych ubrań. Wydaje mi się,
że dociera do mnie niewyraźny szept.
Podchodzę
bliżej, nachylam się. Powoli, niemal niezauważalnie podnosi na mnie ciemne, otoczone promieniami
zmarszczek oczy. Patrzy życzliwie, pogodnie, choć jego twarz jest niemal
nieruchoma i skryta pod splątanym zarostem, jego oczy zdają się wyrażać
ostrożną radość. Może nawet wdzięczność.
Słyszę.
Niekształtny szept, który mnie tu zwabił nabiera ostrości. Nabiera treści. Płynie
przeze mnie, wzbiera i rozbija się w mojej głowie jak sztormowa fala. Trwa to
chwilę i znika, rozmywa się, rozmywa się jego spojrzenie, twarz traci rysy i
oddala się.
*
Odchodzi.
Odprowadzam go
wzrokiem, choć moje oczy nie są już najlepsze. Szybko włącza się w wartki
strumień kolorowych smug. Wiem, że tam są twarze, być może nawet imiona, ale
nikt nie zadaje sobie trudu, nikt nie podejmuje…
Z całego
świata zostało mi tylko jedno zdanie. Zaczynam nim odmierzać kolejne dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz