poniedziałek, 6 lipca 2015

Drzazgi: Strumień



*
Stoi codziennie w tym samym miejscu, otoczony ciasnym prywatnym kosmosem podartych szmat i atmosferą latami pielęgnowanego nieszczęścia. Uległy wobec ulicznego strumienia, nie zabiega o uwagę, więc nikt mu jej nie poświęca. Dyrektorzy, kasjerki, studenci, kobiety i mężczyźni zjednoczeni w niespokojnym marszu, zasłuchani w szum ulicy, zapatrzeni w telefony, niewyspani, rozdrażnieni. Jeśli ktoś zahaczy go kątem oka, czym prędzej wyrzuca go z pamięci z mieszaniną wstydu i ulgi.
Mijam go dzień po dniu, rano i późnym popołudniem, jak nieokreślony wyrzut sumienia. Nie zwracam uwagi.
Deszczowe marce, kapryśne maje, wietrzne wrześnie mijają monotonnie.

*
Nie wiem, kiedy zauważyłem go po raz pierwszy. W któryś piątkowy poranek, czy środowy wczesny wieczór? Oderwałem wzrok od zniszczonego chodnika, czy może już od nowego, równego deptaka wyremontowanej ulicy? Jego obecność, tak prozaiczna i nieistotna, w dziwny sposób wzburzyła mnie i zaniepokoiła. Uciekłem przed siebie w nadziei, że szybko o nim zapomnę.
Następnego i każdego kolejnego dnia zdawał się być w tym samym miejscu bardziej niż poprzednio, a ja z coraz większym trudem omijałem go wzrokiem.
Zaczęła mnie fascynować jego obecność. Zdawał się być jak szpetny kleks na płótnie mistrza, jak cudaczny, brzydki artefakt wepchnięty pomiędzy osiągnięcia kultury i sztuki. Pielgrzym zawieszony na zawsze między stacjami, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w jeden punkt, być może widoczny i zrozumiały tylko dla niego.
W któryś deszczowy poranek, biegnąc spóźniony przed siebie, zwolniłem, bo wydało mi się naturalne, że znów go zobaczę, a nie umiałbym po prostu przemknąć, nie upewniwszy się, że jest tam, gdzie być powinien. Dostrzegłem ruch warg schowanych częściowo pod zaniedbanym zarostem. Nieco później odkryłem, że wypowiadał pod nosem kilka słów, robił krótką przerwę i zaczynał od nowa. Nie umiałem stwierdzić, czy robił to już wcześniej, czy może był to nowy zwyczaj. Powtarzał pojedyncze zdania, bezgłośnie recytował własną modlitwę, a może przeklinał coś lub kogoś z uporem, a jednak bez żadnej emocji.
Nie wiedziałem, co mówi. I bardzo pragnąłem wiedzieć.

*
Odrywam się od ludzkiego strumienia, przyzywany bezgłośną recytacją. Krok po kroku zbliżam się do niego. Ludzie omijają mnie, niektórzy poszturchują, kiedy wchodzę im w drogę. Nie dbam o to. Jeszcze chwila i będę wiedział. Idiotyczna konsekwencja, z jaką zmierzam w jego stronę trochę mnie zdumiewa. Ostatnie dwa kroki.
Stoi zupełnie nieruchomo, jeśli nie liczyć nieustannie pracujących warg. Patrzy do dołu, w moją stronę, ale poza mnie, jakbym nie był w stanie znaleźć się w jego polu widzenia, nawet będąc centymetry od jego twarzy. Wiatr igra z brzegami jego luźnych, brudnych ubrań.  Wydaje mi się, że dociera do mnie niewyraźny szept.
Podchodzę bliżej, nachylam się. Powoli, niemal niezauważalnie podnosi  na mnie ciemne, otoczone promieniami zmarszczek oczy. Patrzy życzliwie, pogodnie, choć jego twarz jest niemal nieruchoma i skryta pod splątanym zarostem, jego oczy zdają się wyrażać ostrożną radość. Może nawet wdzięczność.
Słyszę. Niekształtny szept, który mnie tu zwabił nabiera ostrości. Nabiera treści. Płynie przeze mnie, wzbiera i rozbija się w mojej głowie jak sztormowa fala. Trwa to chwilę i znika, rozmywa się, rozmywa się jego spojrzenie, twarz traci rysy i oddala się.

*
Odchodzi.
Odprowadzam go wzrokiem, choć moje oczy nie są już najlepsze. Szybko włącza się w wartki strumień kolorowych smug. Wiem, że tam są twarze, być może nawet imiona, ale nikt nie zadaje sobie trudu, nikt nie podejmuje…
Z całego świata zostało mi tylko jedno zdanie. Zaczynam nim odmierzać kolejne dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz