Oto historia, w której kluczową rolę odegrał agent Widzimrka, pracownik wydziału do spraw dziwnych, niebanalnych i kuriozalnych.
Czasami pewne przestępstwa odkrywane są zupełnym przypadkiem. Czasami morderstwa nie wydają się morderstwami i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udaje się je wykryć. Niejedne akta policyjne znają takie przypadki.
Dyrektor firmy cateringowej „Truchło”, niejaki pan Lipienko – nieznany szerzej w mieście, ale poza nim i owszem – zawsze przejawiał zdolności detektywistyczne i potrafił wysnuwać właściwe wnioski nawet w najmniej sprzyjających warunkach. I dość często inicjował policyjne śledztwo.
Zdarzyło się to w dniu, w którym prażyło słońce... Chociaż, chwila, chwila... Hm, może siąpił deszcz... A może to było dnia, w którym Mrzokonimow odkrył spółdzielczą krowę przed blokiem Widzimrki... Nie, w tej historii Mrzokonimowa nie ma... Mniejsza o to.
Cała historia wydarzyła się późnym wieczorem, kiedy największa gwiazda naszego układu zeszła z firmamentu, a okoliczne żule uznały to za znak, żeby podliczyć swoje dzienne żebry i udały się, by opić je w pobliskiej bramie; motorniczowie zaś, wraz kierowcami autobusów, widząc pustki na przystankach wreszcie przyjeżdżali swymi pojazdami zgodnie z rozkładem.
Właśnie tamtego wieczoru, zorganizowano bankiet z okazji otwarcia nowej filii firmy cateringowej „Truchło”. Wszyscy goście zaproszeni na przyjęcie zostali przez gospodarzy podjęci znakomicie – serwowano wykwintne dania, zaś wszelkie trunki – zwłaszcza te procentowe – pochodziły zawsze z górnej półki. Bawiącym się przygrywali subtelnie muzycy – był post i nie chciano niepotrzebnie irytować obecnego na bankiecie proboszcza, który święcił świeżo udostępnione miejsce oraz kanapki. Tym bardziej, że z trudem akceptował on złagodzenie stanowiska Kościoła w sprawie urządzania zabaw hucznych w okresie zakazanym.
Firma mieściła się przy głównej ulicy miasta, w dziewiętnastowiecznej kamienicy, we wschodniej części oficyny, z oknami wychodzącymi na wnętrze odnowionego podwórka.
Jak później udało się ustalić cały ciąg zdarzeń, pani wicedyrektor firmy cateringowej „Truchło” opuściła przyjęcie i udała się do swego gabinetu. Przekręciła klucz w zamku, otworzyła drzwi, zapaliła światło i zostawiając pokój przymknięty szybkim, choć chwiejnym krokiem podeszła do biurka, mijając po prawej stronie kanapę, na którą rzuciła kraciastą marynarkę. Usiadła za biurkiem, tyłem do okna. Z szafki wyjęła swoją sekretną butelkę taniej wódki, nie serwowanej na bankiecie, oraz kieliszek, który dość szybko uzupełniła i równie szybko opróżniła.
Po drugiej stronie podwórka, dokładnie na wprost gabinetu pani wicedyrektor, w opuszczonym pokoju znajdował się przesympatyczny snajper. Otworzył okno i odpowiednio ustawił swój karabin. Cierpliwie czekał. Czekał, aż pani wicedyrektor wreszcie przestanie się wiercić za biurkiem i zastygając na moment w nieruchomej pozycji pozwoli mu wykonać jego pracę.
Kiedy wreszcie tak się stało – pani wicedyrektor uniosła kieliszek i w tej pozycji pozostała przez trzy sekundy – przesympatycznemu snajperowi wystarczyło to, by wypełnić zadanie. Wycelował i oddał strzał. Skuteczny i śmiertelny.
W tym samym czasie, dyrektor firmy cateringowej „Truchło” zatęsknił za swoją podwładną i, odstawiwszy pusty kieliszek po koniaku, skierował się do gabinetu martwej obecnie pani wice. Po drodze zwerbował przebywającego na bankiecie Widzimrkę, z którym znał się od dziecka. Kiedy dotarli do biura, otworzyli przymknięte drzwi i wkroczyli do środka. Widok, który zastali nie wzbudził zdziwienia pana dyrektora – niejednokrotnie właśnie w takiej pozie widywał swą zastępczynię: w dalszym ciągu siedziała na krześle, ale cały tułów leżał nieruchomo na blacie biurka. Jedynie czerwona plama na włosach zdawała się być nietypową ozdobą jej fryzury, no i może jakaś czerwona maź na blacie też należała do rzadkości, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Na podłodze leżał kieliszek – co też nie wywoływało poczucia niezwykłości.
Podszedł chwiejnie bliżej. Dyrektor pomacał szyję...
- Tu wydarzyło się coś złego - rzekł do swego przyjaciela, Widzimrki, o którym nie wiedział, że jest agentem, ale znał jego prawdzie imię i, prawdopodobnie, nazwisko, a nawet ksywkę z przedszkola.
Widzimrka podążył za kolegą, włożył wykałaczkę do ust i zaczął ją żuć.
- Morderstwo. Zdecydowanie. - Dyrektor czknął i Widzimrka poczuł trawiony alkohol.
- Ale po czym...
- Szyja jest mokra... I spójrz! - czknął. - Golf też...
Widzimrka zasępił się, a dyrektor kontynuował:
- A, jak wiadomo, Bożena nigdy nie wylewała za kołnierz...
I w ten oto sposób, dzięki detektywistycznym zdolnościom dyrektora firmy cateringowej „Truchło”, policja – zawiadomiona natychmiast przez Widzimrkę – nie przeszła obok zwłok obojętnie, lecz rozpoczęła dochodzenie w sprawie tajemniczego morderstwa pani wice. Ale to już zupełnie inna historia, z którą ani Widzimrka, ani Mrzokonimow nie mieli wiele wspólnego.
Czytało się całkiem miło :D Ino jak zawsze nie wiem o co chodzi.
OdpowiedzUsuńŻe pozwolimy sobie zacytować pewnego młodego pisarza powieści z gatunku "historie alternatywne": orientuj się! :)
Usuń