Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śledztwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śledztwo. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 grudnia 2013

Film #6: Podróż - część pierwsza

Kolejne filmowe wprowadzenie w najnowsze przygody Widzimrki i Mrzokonimowa. 

Jak zwykle, zachęcamy do zabawy i popuszczenia wodzy fantazji: co może naszych agentów spotkać w nowym opowiadaniu?




czwartek, 31 października 2013

Ekran grozy


Jasiek spojrzał na Patrycję zdezorientowany. W jej wzroku wyczytał trwogę i niedowierzanie.
Chodźmy. - Wzruszyła ramionami. - Nic tu po nas.
Odwrócili się, zeszli po trzech stopniach przed budynkiem, po czym dali się wchłonąć tłumowi na ulicy.
Wewnątrz drgnęła zasłonka w okienku zapomnianego kantorka, odgradzając świat zewnętrzny od postaci, która – obserwując odchodzącą parę – zapadła się w zakurzonym fotelu i pogrążyła w mroku.


W siedzibie agencji remont trwał w najlepsze. Redefiniowano przestrzenie, odkrywano nowe potencjały i na nowo określano to i owo, a w dodatku dokonywano tego wszem i wobec.
Widzimrka i Mrzokonimow właśnie studiowali akta sprawy nr 536/98* w swoim prowizorycznym gabinecie, naprędce zorganizowanym na trawniku między wierzbą płaczącą a świerkiem pospolitym, gdy zaterkotał telefon. Mrzokonimow westchnął i podniósł ostrożnie blaszaną puszkę po mango w syropie z uwiązanym do niej sznurkiem.
Halo? – powiedział niepewnie. Cała ta tymczasowość niezupełnie trafiała do jego przekonania.
Agenci, do mnie – po drugiej stronie sznurka do identycznej puszki mówił Herr Fraulein. – Jest sprawa!
Mrzokonimow spojrzał na szefa, który siedział dwa biurka dalej, nieco w cieniu brzozy, i spytał głośno:
– Teraz – zaraz?
Herr Freulein przewrócił oczami, po czym z irytacją wskazał palcem na puszkę.
Teraz – zaraz? – powtórzył agent, tym razem do telefonu.
Nie, w Sylwestra. Co za głupie pytanie, oczywiście, że natentychmiast! – po czym rozłączył się.


Przyjrzyjcie się uważnie – kilkanaście rozłożonych na biurku fotografii spowodowało gwałtowny atak oczopląsu u agentów. Generał czekał.
Ściany – rzucił Widzimrka.
W dodatku gołe – dorzucił Mrzokonimow.
Jesteście bardziej niż beznadziejni – wyrzucił z siebie z rezygnacją Herr Fraulein. – Chociaż punkt dla Was za rozpoznanie ścian. To, – podsunął pod nosy agentów dwa zrobione z dalszej perspektywy zdjęcia – drodzy moi agenci, są ściany kin. A co znajduje się na ścianach każdego kina? To pytanie za cztery punkty.
Spojrzeli po sobie.
Plakaty? – Mrzokonimow przypomniał sobie, kiedy ostatnio mijał kino.
Brawo! A jeśli plakatów przy kinie brak, to co to oznacza? Pytanie za punktów pięć...
Że kino nie działa? – Mrzokonimow najwidoczniej był w formie.
Brawo! A teraz ostatnie pytanie – ile kin ostatnimi czasy zgłosiło zamknięcie swoich podwojów?
Chwila ciszy.
Za ile punktów? – nieśmiało dopytał Widzimrka, po czym oberwał gąbką od generała.
Zero – spokojnie odpowiedział Mrzokonimow.
Brawo! – Herr Fraulein zakończył konkurs dedukcyjny. – Kina-widma. W ciągu ostatniego miesiąca rozpleniły się po całym kraju. Musicie dowiedzieć się komu zależy, by temat zamkniętych kin nie przedostał się do powszechnej wiadomości.


Leniwy podmuch wiatru od niechcenia przetańczył fragmentem gazety na chodniku. Chwilę po tym Widzimrka i Mrzokonimow przeszli po nim, kierując się w stronę dawnego budynku kina. Im bliżej drzwi wejściowych się znajdowali, tym większą zyskiwali pewność, że ktoś ich obserwuje. Opustoszała ulica oraz nieodparte wrażenie inwigilacji poczynań sprawiły, że zesztywniały im mięśnie, a słuch stał się bardziej wyczulony na najmniejszy nawet szelest.
Czuli, że nie są sami. Kiedy spojrzeli w stronę okna – przekonali się, że mieli rację.
Wielka łysa głowa kasjera uśmiechała się do nich, a ręce machały zapraszając do środka.
Weszli.
Krótkiej rozmowa z pracownikiem kina skierowała śledztwo na zupełnie nowe tory.


Ostatnim kinem, które odwiedzili było Mont Blanc, ponury przybytek prowadzony przez cholerycznego dziwaka, pamiętającego bez wątpienia czasy kina niemego. Kiedy przekroczyli próg, właściciel z impetem odłożył kostkę Rubika i spojrzał na nich rozbieganymi oczami:
Na seans?! – wrzasnął. – Potrzeba jeszcze czterech osób! Poniżej sześciu nie gram.
My tylko chcie... – zaczął Mrzokonimow.
Kalafior!!
Kalafior? – Widzimrka bezmyślnie powtórzył ostatnie słowo.
Przecież mówię, że poniżej sześciu nie gram!
Ale...
Żadne ale! Tak mówi regulamin! Wiem, że mówi, bo sam go pisałem. I poniżej sześciu nie gram...
Ale my tylko... – Widzimrka podjął jeszcze jedną beznadziejną próbę.
Bakłażan!!
Tak, to bardzo ciekawe, doprawdy – Mrzokonimow przyjął inną taktykę rozmowy niż partner. – Niemniej jednak chodzi nam o to, dlaczego my, oraz pozostałe cztery osoby, które zostały na zewnątrz, nie możemy nacieszyć oczu plakatami filmowymi w oczekiwaniu na seans, hę?
Właściciel kina odsunął zasłonkę przy oknie.
Nikogo nie widzę - rzekł.
Och, no, masz Ci los! Widocznie brak plakatów zniechęcił naszych kompanów. I poszli sobie. A mimo to Pan gra filmy... Dlaczego się kino nie reklamuje? – To był zdecydowanie dzień Mrzokonimowa.
Panie – pewnej nocy wszystkie plakaty zniknęły. Nie tylko u mnie. We wszystkich kinach! W ciągu jednej nocy, w całym mieście! I ludzie myślą, że kina przestały działać. No i nie chodzą. Znaczy, i tak nie chodzili, ale teraz nie chodzą bardziej.
A co tam leży pod ścianą w kącie? – Widzimrka wskazał na rulony papieru spięte zieloną gumką.
I to jest właśnie najciekawsze! – właściciel kina dał susa w kierunku ustawionych przedmiotów. – To są plakaty, które przyszły wczoraj a które reklamują nową superprodukcję, która wchodzi do kin w najbliższy piątek... Rabarbar!
Agenci wymienili spojrzenia.
Informacje, które wyłuskali spomiędzy spontanicznie wykrzykiwanych nazw warzyw (łagodne, choleryczne dziwactwo), bardzo przybliżyły ich do rozwiązania sprawy.


Biuro słynnego reżysera filmowego mieściło się przy niemniej słynnej pięciogwiazdkowej restauracji, której to właścicielka słynęła z regularnie organizowanych kłótni o serwetki do tostów w mało ekskluzywnych lokalach. Reżyser palił właśnie kubańskie cygaro, kiedy do pomieszczenia wkroczyła dwójka agentów.
Co Panów sprowadza? – zawsze starał się odnosić z szacunkiem do swoich rozmówców, toteż słowo „Panów” wypowiedział wielką literą.
Pański nowy film.
Ego twórcy nadstawiło uszu.
Ma bardzo ciekawą kampanię reklamową – Mrzokonimow uważnie obserwował twarz człowieka, który siedział przed nimi w fotelu.
Pomysłowa, prawda? – reżyser zaciągnął się cygarem. – Ale nie przyszli tu Panowie mnie komplementować, czyż nie?
Czyż tak – odparł Widzimrka. – Czy kradzież wszystkich plakatów z aktualnego repertuaru kinowego naprawdę ma zapewnić powodzenie Pańskiemu nowemu filmowi?
Widzimrka ledwo skończył zdanie, kiedy on i Mrzokonimow poczuli, jak wielki arkusz papieru, z nadrukowanym tytułem obrazu, przykleja ich do ściany i unieruchamia.
Reżyser roześmiał się wyjątkowo sztucznie, ale był też wyjątkowo nieprzyjemnym czarnym charakterem, bardzo nielubianym w branży filmowej. Zdusił cygaro w popielniczce, wstał z fotela, obszedł biurko i stanął na wprost przymocowanych do ściany agentów.
Panowie, ja mogę i być artystą, ale przede wszystkim ja jestem człowiek interesu. I ja nie mogę sobie pozwolić na bezmyślne ryzyko. Widzicie...
Nie widzieli – plakaty zakleiły im oczy.
– … miałem świetny scenariusz: dobry dreszczowiec medyczny z wartką akcją i świetnymi dialogami. Murowany hit sezonu i najlepsza sensacja od dobrych dwóch dekad...
Skoro było tak świetnie, to po co tyle zachodu z... – próbował zapytać Mrzokonimow, nie ustając w próbie wyzwolenia się z kleszczy plakatu.
Bo tak to jest – przerwał twórca – jak prosi się o wsparcie finansowe Państwowy Komitet Filmowy. Z mrocznego thrillera w czasach współczesnych zrobiono mi romantyczną historię o bolszewiku, który przedzierając się przez okupowany Rzeszów dociera do konspiracyjnego koła Armii Krajowej, której łączniczką w mieście jest niewidoma Polka, ukrywająca w piwnicy swej chałupy na rogatkach kaleką Żydówkę. Panowie! Na tego gniota i szkół wołami nie zaciągną!!!
Rzeczywiście, osobliwe... - mruknął Widzimrka.
Panowie, zrozumcie – zdesperowany artysta działa desperacko. Ale – głos przybrał żywszy ton – wybaczcie mi. Dziś mam premierę swego filmu i – jako, że nic innego w kinach nie grają, jeśli wierzyć plakatom filmowym – mój obraz raczej zarobi na siebie. Porozmawiamy po moim powrocie. Tymczasem, żegnam.


Tłum widzów, dziennikarzy i aktorów wypełnił salę kinową w jednym z miejscowych multipleksów. Plakaty do filmu „Bohater jutra” zdobiły każdy możliwy zakamarek wnętrza budynku. Reżyser i przedstawiciele Państwowego Komitetu Filmowego zasiedli na honorowych miejscach, wielce zadowoleni z rozpoczynającej się właśnie premiery. Wszystkie przemowy już się odbyły, czas nastał, by wreszcie wyświetlić obraz.
Zgasły światła.
Nagle ekran wypełniły kadry filmowe. Dobra muzyka oraz pierwsze ujęcia świadczyły o tym, że to będzie bardzo przyjemny seans ze sprawnie zrealizowaną produkcją.
Tyle, że nie był to „Bohater jutra”, a „Ekran grozy” - film debiutującego – z dala od państwowych decydentów – młodego absolwenta szkoły filmowej.
Przez salę przetoczył się pomruk zdziwienia. Reżyser wstał i spojrzał w górę, w stronę kabiny projekcyjnej. Machający do niego radośnie Widzimrka i Mrzokonimow jednoznacznie wskazywali na to, że jego film nie okaże się w najbliższym sezonie sukcesem frekwencyjnym.
Opuścił kino i już więcej do niego nie powrócił.
W przeciwieństwie do włodarzy z komitetu filmowego.


Czas chyba na urlop, nie? – taras ulubionej kawiarenki przy głównym miejskim placu jak zawsze okazał się miejscem, gdzie śledztwo formalnie kończono.
Chyba tak. Ale poproszę z dala od filmowych szaleńców i nieudolnych dyrektorów instytucji kultury – Widzimrka czuł ogromne znużenie ostatnim dochodzeniem.
W to mi graj – rzekł Mrzokonimow, a zaprzyjaźniony kelner doniósł im po pierniczku, kawie mrożonej i herbacie – słodzonej, nie mieszanej.


––––
* była to wielce tajna, zakończona sukcesem operacja, której akta czytali zawsze, kiedy chcieli przypomnieć sobie dlaczego właściwie jeszcze pracują w państwowej instytucji.



poniedziałek, 27 maja 2013

Finito ergo kaputt

     Oto historia, w której kluczową rolę odegrał agent Widzimrka, pracownik wydziału do spraw dziwnych, niebanalnych i kuriozalnych.
     Czasami pewne przestępstwa odkrywane są zupełnym przypadkiem. Czasami morderstwa nie wydają się morderstwami i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udaje się je wykryć. Niejedne akta policyjne znają takie przypadki.
     Dyrektor firmy cateringowej „Truchło”, niejaki pan Lipienko – nieznany szerzej w mieście, ale poza nim i owszem – zawsze przejawiał zdolności detektywistyczne i potrafił wysnuwać właściwe wnioski nawet w najmniej sprzyjających warunkach. I dość często inicjował policyjne śledztwo.
     Zdarzyło się to w dniu, w którym prażyło słońce... Chociaż, chwila, chwila... Hm, może siąpił deszcz... A może to było dnia, w którym Mrzokonimow odkrył spółdzielczą krowę przed blokiem Widzimrki... Nie, w tej historii Mrzokonimowa nie ma... Mniejsza o to.
     Cała historia wydarzyła się późnym wieczorem, kiedy największa gwiazda naszego układu zeszła z firmamentu, a okoliczne żule uznały to za znak, żeby podliczyć swoje dzienne żebry i udały się, by opić je w pobliskiej bramie; motorniczowie zaś, wraz kierowcami autobusów, widząc pustki na przystankach wreszcie przyjeżdżali swymi pojazdami zgodnie z rozkładem.
     Właśnie tamtego wieczoru, zorganizowano bankiet z okazji otwarcia nowej filii firmy cateringowej „Truchło”. Wszyscy goście zaproszeni na przyjęcie zostali przez gospodarzy podjęci znakomicie – serwowano wykwintne dania, zaś wszelkie trunki – zwłaszcza te procentowe – pochodziły zawsze z górnej półki. Bawiącym się przygrywali subtelnie muzycy – był post i nie chciano niepotrzebnie irytować obecnego na bankiecie proboszcza, który święcił świeżo udostępnione miejsce oraz kanapki. Tym bardziej, że z trudem akceptował on złagodzenie stanowiska Kościoła w sprawie urządzania zabaw hucznych w okresie zakazanym.
     Firma mieściła się przy głównej ulicy miasta, w dziewiętnastowiecznej kamienicy, we wschodniej części oficyny, z oknami wychodzącymi na wnętrze odnowionego podwórka.
     Jak później udało się ustalić cały ciąg zdarzeń, pani wicedyrektor firmy cateringowej „Truchło” opuściła przyjęcie i udała się do swego gabinetu. Przekręciła klucz w zamku, otworzyła drzwi, zapaliła światło i zostawiając pokój przymknięty szybkim, choć chwiejnym krokiem podeszła do biurka, mijając po prawej stronie kanapę, na którą rzuciła kraciastą marynarkę. Usiadła za biurkiem, tyłem do okna. Z szafki wyjęła swoją sekretną butelkę taniej wódki, nie serwowanej na bankiecie, oraz kieliszek, który dość szybko uzupełniła i równie szybko opróżniła.
     Po drugiej stronie podwórka, dokładnie na wprost gabinetu pani wicedyrektor, w opuszczonym pokoju znajdował się przesympatyczny snajper. Otworzył okno i odpowiednio ustawił swój karabin. Cierpliwie czekał. Czekał, aż pani wicedyrektor wreszcie przestanie się wiercić za biurkiem i zastygając na moment w nieruchomej pozycji pozwoli mu wykonać jego pracę.
     Kiedy wreszcie tak się stało – pani wicedyrektor uniosła kieliszek i w tej pozycji pozostała przez trzy sekundy – przesympatycznemu snajperowi wystarczyło to, by wypełnić zadanie. Wycelował i oddał strzał. Skuteczny i śmiertelny.
     W tym samym czasie, dyrektor firmy cateringowej „Truchło” zatęsknił za swoją podwładną i, odstawiwszy pusty kieliszek po koniaku, skierował się do gabinetu martwej obecnie pani wice. Po drodze zwerbował przebywającego na bankiecie Widzimrkę, z którym znał się od dziecka. Kiedy dotarli do biura, otworzyli przymknięte drzwi i wkroczyli do środka. Widok, który zastali nie wzbudził zdziwienia pana dyrektora – niejednokrotnie właśnie w takiej pozie widywał swą zastępczynię: w dalszym ciągu siedziała na krześle, ale cały tułów leżał nieruchomo na blacie biurka. Jedynie czerwona plama na włosach zdawała się być nietypową ozdobą jej fryzury, no i może jakaś czerwona maź na blacie też należała do rzadkości, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Na podłodze leżał kieliszek – co też nie wywoływało poczucia niezwykłości.
     Podszedł chwiejnie bliżej. Dyrektor pomacał szyję...
 - Tu wydarzyło się coś złego - rzekł do swego przyjaciela, Widzimrki, o którym nie wiedział, że jest agentem, ale znał jego prawdzie imię i, prawdopodobnie, nazwisko, a nawet ksywkę z przedszkola.
Widzimrka podążył za kolegą, włożył wykałaczkę do ust i zaczął ją żuć.
 - Morderstwo. Zdecydowanie. - Dyrektor czknął i Widzimrka poczuł trawiony alkohol.
 - Ale po czym...
 - Szyja jest mokra... I spójrz! - czknął. - Golf też...
     Widzimrka zasępił się, a dyrektor kontynuował:
 - A, jak wiadomo, Bożena nigdy nie wylewała za kołnierz...
     I w ten oto sposób, dzięki detektywistycznym zdolnościom dyrektora firmy cateringowej „Truchło”, policja – zawiadomiona natychmiast przez Widzimrkę – nie przeszła obok zwłok obojętnie, lecz rozpoczęła dochodzenie w sprawie tajemniczego morderstwa pani wice. Ale to już zupełnie inna historia, z którą ani Widzimrka, ani Mrzokonimow nie mieli wiele wspólnego.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Misja: Pod Płetwą

Hotel górował nad zatoką. Wody zatoki pełne były turystów, którzy z kolei pełni byli radości oraz procentów wyskokonapojowych.
Idylla.
Gdyby znalazł się ktoś, kto zapragnąłby namalować obrazek ilustrujący całą tę sielską scenerię, to musiałby umieścić również i nieco kuriozalnych bohaterów z przeciwległego skrawka zatoki. Wygrzewający się na słońcu martwy rekin, dyrektor hotelu, lokalny oddział policji, dwóch agentów - ubranych w kolorowe bermudy, czapki z daszkiem, przeciwsłoneczne okulary oraz tajniackie czarne płaszcze - oraz zmierzający w ich stronę boy hotelowy stanowiliby właściwe uzupełnienie rzeczonego landszaftu.
- Panna Esteban de la Vega oświadczyła, że wyjedzie za dwa dni, jeśli sprawa martwych rekinów nie zostanie natychmiast rozwiązana - oznajmił boy, zatrudniony w hotelu na umowę o dzieło. A ponieważ wypowiedzenie tego zdania było jego dziełem, toteż jeszcze tego samego popołudnia zapłacono mu i odprawiono.
- Słyszą panowie?! - załkał dyrektor . - Musicie nam pomóc! Jeśli gwiazdy takie jak panna Maria Flondra Esteban de la Vega zbojkotują naszą placówkę... to... to... - nie dokończył, bo rozkleił się kompletnie. Z pomocą przyszedł mu szef lokalnej policji:
- Hotel żyje z celebrytów popijających na plaży drogie drinki z palemką - wyjaśnił agentom.
Widzimrka zerknął w kierunku budynku. Na tarasie jeszcze przez moment tkwiła kobieca postać z pudelkiem na rękach, po czym rozpłynęła się w otchłani pokoju hotelowego. Przełknął ślinę i odwrócił się do dyrektora:
- Pomożemy! - zapewnił, a następnie zapytał rzeczowo: - Państwo mówili, że który to rekin w tym miesiącu?
- Czwarty - odparł dyrektor, a szef policji potwierdził.
Agenci pokiwali głowami.
- Pozwolicie, panowie, że sie rozejrzymy - rzekł Mrzokonimow.
- Pozwolimy - odparli panowie.
Agenci postanowili zatem przejść się po okolicy, porozmawiać z tubylcami i spróbować lokalnych specjałów. Okolica była ładna, tubylcy parający się na co dzień rybołówstwem wiedzieli dużo, ale nie na temat, pozostała zatem tutejsza kuchnia.
Kelnerka podająca do stołu oddaliła się pozostawiając kartę dań. Ponieważ ceny potrafiły zmieniać się błyskawicznie, a i żywność, w którą zaopatrywały bar hurtownie, równie szybko ulegała biodegradacji, toteż całe menu sporządzono ołówkiem. Generalnie odnosiło się wrażenie że lokalny bar lada moment się zwinie i uczucie to potęgowały wykonane z dykty stoliki oraz sam budynek, przed którym usiedli.
- Ojoj - podskoczył Mrzokonimow, gdy popijając drinka z palemką (i tęskniąc za balkonem ukochanej knajpki) poczuł wibracje w zainstalowanym w mankiecie komunikatorze.  - To Włąsłydaw z Laboratorium Nieścisłości.
- Co pisze?
- Że w tym rejonie w ostatnim miesiącu wzrosła śmiertelność rekinów.
- Laboratorium przekazuje jak zawsze ścisłe informacje. - rzucił z przekąsem Widzimrka. - Jakieś wskazówki?
- Radzi nam pobrać próbkę wody z zatoki, ale też i trochę z głębszych rejonów.
- Zginęlibyśmy bez Włąsłydawa - mruknął Widzimrka, ale za moment obaj wstali i skierowali się do autokaru, którym przyjechali razem z grupą turystów, by odebrać pozostawione w nim walizki. Ich zawartość mogłaby zaskoczyć niejednego mieszkańca hotelu. I kiedy wielki ponton, który wypełniał wnętrze ich bagażu, wypłynął na głębsze wody - niejednego zaskoczył.
Wyniki z pobranych próbek dostarczyły wszelkich możliwych odpowiedzi. Ale Widzimrkę i Mrzokonimowa nie interesował ból egzystencji, lecz rozwiązanie problemu tajemniczych śmierci rekinów. I to właśnie uzyskali.
***
Płynęli w milczeniu.
  Dyspozycje, które otrzymali, były konkretne. Kiedy służbowy ponton osiągnął odpowiednie współrzędne, zatrzymali się i zaprzestali wiosłowania. Czekali.
- Mam nadzieję, że po tym, co dla nich zrobiliśmy, nie zostaniemy przez nich pożarci? - wyraził w iście angielskim stylu swoje obawy Mrzokonimow i pociągnął raz jeszcze drinka z palemką, którego sączył już drugi dzień.
- Doprawdy, bycie pożartym przez rekina to wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności. - zauważył Widzimrka, po czym natychmiast dodał: - Nas jednak wszelkie zbiegi unikają. Jesteśmy zbyt skuteczni.
Wody zatoki zabulgotały, a spienione fale ich otoczyły. Na powierzchni wody pojawiła sie kapsuła o głowie rekina. Przezroczysta szyba otworzyła się i oczom agentów ukazał się dziwny człowiek ubrany w garnitur, z płetwą grzbietową na plecach.
- Szanowanko! - wyciągnął dłoń i uśmiechnął się rekiniasto, ale, o dziwo, przyjaźnie. - Roman Wiertarek, rzecznik Podwodnego Stowarzyszenia Rekinów i Płaszczek Pospolitych.
 Agenci skinęli głowami. Każdy swoją.
- W imieniu moich klientów i przyjaciół - błysk w prawym siekaczu oślepił na moment Widzimrkę - chciałbym wyrazić wdzięczność za szybkie i skuteczne rozwiązanie zagadki tajemniczych zgonów rekinowej populacji.
- Drobiazg! - skwitował Mrzokonimow.
- Po prostu stosujcie filtry antykosmetykowe, które Wam przesłaliśmy. To na razie jedyne antidotum. - dorzucił Widzimrka.
- Jak znajdziemy tego, co to kosmetyki dla dwunożnych pozatruwał,damy znać.
- Będziemy wdzięczni jeszcze bardziej - rzekł rzecznik. - Ale przyjmijcie, proszę, teraz ten cudowny dowód wdzięczności.
Mówiąc to, rzecznik Roman Wiertarek podarował im szampan Igristoje oraz najlepszy kawior pod słońcem Toskanii.
 Uścisnąwszy sobie ręce, Widzimrka i Mrzokonimow uścisnęli też dłoń rzecznikowi, pogłaskali go po płetwie, obejrzeli jego zęby, zrobili sobie słit-focię i wrócili do swojego miasta, gdzie czekał na nich, na ich ulubionym balkoniku, naszykowany stolik.
I tam też zjedli kawior popijając szampanem...

środa, 27 marca 2013

Film #4: Laboratorium Z.Ł.O.

Istnieją umysły, które wiedzą, jak spożytkować "5" z chemii.

Najnowsza zagadka filmowa z naszej małej, ale bardzo poważnej, firmy producenckiej. 

 


Zachęcamy do wzięcia udziału w zabawie!!! 
Niebawem kolejna literacka odsłona przygód pary agentów zajmujących się sprawami dziwnymi, niebanalnymi i kuriozalnymi - Widzimrki i Mrzokonimowa. Ale zanim przystąpią do kolejnego śledztwa, najpierw krótkie filmowe wprowadzenie. Co knuje szalony (al)chemik? Jeśli macie pomysły, nie trzymajcie ich dla siebie, tylko czym prędzej naskrobcie do nas, udzielając na postawione pytanie odpowiedzi. Wejdźcie w umysł naukowca z Laboratorium Z.Ł.O. i przejrzyjcie jego plany!

poniedziałek, 18 lutego 2013

Mimosłoniem

Upalne lipcowe popołudnie robiło mieszkańcom miasta niemałą przykrość. Asfaltowe drogi szczodrze oddawały słoneczny żar wszystkim, którzy tego chcieli, a tym, którzy nie chcieli oddawały, zdawać by się mogło, tym chętniej. Widzimrka i Mrzokonimow schowani za gęstym żywopłotem nie spuszczali oka z pustego, mimo pięknej pogody, placu zabaw.

- Myślisz, że się pojawi? - zapytał niemal zupełnie odwodnionym głosem Widzimrka i ze zgrozą stwierdził, że niedawny łyk chłodnej lemoniady był absolutnie ostatnim: w butelce nie została nawet kropla.
- Znając nasze szczęście, popija gdzieś teraz chłodną lemoniadę - wycedził przez zęby Mrzokonimow.
- Pewnie masz rację - Widzimrka jeszcze raz tęsknie popatrzył na pustą butelkę.
- No, stanęli panowie z krzakiem na środku jezdni i co? - rozkrzyczała się przechodząca obok staruszka, z wyjątkowo bojowym chihuahua na smyczy, zwróciwszy uwagę na przyczajony żywopłot i ukrytych agentów. - Będzie coś jechało i panów przejedzie. No, mądre to to?
Widzimrka i Mrzokonimow popatrzyli po sobie, spojrzeli na żywopłot, a ten pod ciężarem ich oskarżycielskiego i pełnego nagany wzroku zaszeleścił gałązkami i ruszył w stronę pobliskiego trawnika. Agenci podążyli za nim.
- Doprawdy, Sosenka, tym razem wybrałeś fatalną lokalizację - z dezaprobatą wycedził Widzimrka. Zdzisław Sosenka, Starszy Inspektor ds. Robienia Wrażenia, na potrzeby nowej misji przebrany za żywopłot, przepraszająco opuścił gałązki.
Nowa zasadzka złożona z trzech wysłanników Agencji rozstawiła się na trawężniku, czyli dwudziestoletnim krawężniku porośniętym trawą. Niebywale spragnieni lemoniady ze wzmożonym skupieniem ponowili obserwację, w nadziei, że już za moment, już za chwileczkę ich oczy ucieszy widok tak rzadko spotykany na placach zabaw. 
- To bez sensu. Nie przyjdzie - rezygnacja przemawiała przez Mrzokonimowa. - Sosenka, na pewno nie pokićkałeś niczego?
Żywopłot zaszeleścił na znak, że nie.
- Czekamy jeszcze pięć minut i zwijamy manatki.
Czas, jak wiadomo, płynie szybko, zatem i wyznaczone pięć minut minęło jak z bicza strzelił. Po upływie kwadransa jedyny ślad bytności kogokolwiek z Agencji zdradzały liście Sosenki na rozgrzanym asfalcie i wysuszonym trawniku.

Tymczasem, nie obserwowany przez nikogo, anarchistyczny i niepokorny, ale zupełnie nieszkodliwy, słoń Ksenopel zakradł się na plac zabaw, z uśmiechem pod trąbą ulepił babki z piasku w piaskownicy, pohuśtał się na huśtawce i dopił lemoniadę, by cudownie szczęśliwy zakończyć swój dzień w naturalny dla słonia beztroski sposób.

środa, 30 stycznia 2013

Iii... Kp 2

Przybiegli na przystanek w na tyle odpowiednim momencie, by obejrzeć kuper oddalającego się numeru "10".
- A niech to dunder... - zaklął  Mrzokonimow.
- Spokojnie, jest „czternastka” - Gdy tylko pierwszy wagon tramwaju zatrzymał się, jak na złość za przystankiem, poirytowany Widzimrka podbiegł do pierwszych drzwi, które pozostawały zamknięte.
Leniwy motorniczy strzepnął popiół przez okno i nonszalancko zaciągnął się dymem.
- Ups, nie zauważyłem Pana Pasażera… - wykrzywił wyschnięte i brązowe od tytoniu wargi w krzywym grymasie, który u każdego innego człowieka symbolizowałby ironię, a w tym przypadku po prostu zniekształcał skórę na czaszce.
Widzimrka przycisnął odznakę do szyby.
- A TO Pan Motorniczy widzi?! - syknął. Motorniczy wyrzucił papieros przez okno i otworzył drzwi. Zaczął tonąć w bełkotliwym tłumaczeniu, ale Widzimrka, a już na pewno nie Mrzokonimow, który kroczył za nim, nie miał na takie trywializmy czasu. - Za tamtym tramwajem!!! Szybko, Techniczny Mąciwodo!
Motorniczy spojrzał na agentów nie bez trwogi, ale spełnił ich prośbę.
Tramwaj mknął tak szybko, jak tylko mógł, co oznaczało, że pościg przebiegał niespecjalnie dynamicznie. Kiedy na podwójnym przystanku zatrzymał się numer "10" i numer "14", odznaka w wagonie straciła swoje znaczenie i agenci ustawili się w sznureczku osób wysiadających. Pasażerowie bardzo dbali o to, by nikt przed nimi nie wysiadł pierwszy – argumentowali łokciami.
Na przepełnionym przystanku znalezienie rechoczącego rektora okazało się niemożliwe.
- Uciekł nam, sacrebleu! - Mrzokonimow sięgnął po swoją, studiowaną niegdyś, wiedzę francuską. Ponieważ działo się to niegdyś, toteż i na tym użycie tej wiedzy się zakończyło.
- Trudno - uspokoił go Widzimrka. - To się czasem zdarza, nawet najlepszym. I tym trochę gorszym.
- I tym najgorszym. 
- No i nam... - Widzimrka założył ręce na piersi. Tłum ludzi przypominał zdezorientowanych studentów pierwszego roku filozofii, odbijających się jeden od drugiego w bezustannym poszukiwaniu Nietzschego. Widzimrka zastanowił się przez moment.
- Mam jednakowoż pewien sprytny plan - powiedział w końcu.

- Byle szybko - Herr Freulain przez telefon brzmiał jednocześnie stanowczo i niepewnie. Zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. - To robi szybkie… postepy… poste… poste… Nie umiem…
- Spokojnie, panie generale. Wszystko wróci do normy - Mrzokonimow próbował uspokoić szefa z wolnego siedzenia statku do Młocin.
- Do Agencji dotarl list od zaniepokojonej celebrytki, Marii Flondry Esteban de la Vega. Jezeli i przebrzmialym aktorkom to przeszkadza, to dobrze nie jest…
"Sam jest przebrzmiały", pomyślał naburmuszony Widzimrka, ale nie odezwał się nawet słowem.
Statek rozpoczął swój kurs.

Minister Poprawnej Polszczyzny był szczerze zdziwiony słysząc o problemie od agentów.
- Ale jak to, panowie? Jakie ogonki?
- Zwykłe ogonki, przy "ą", "ś"... - zaczął wyjaśniać Mrzokonimow.
- "Ś" ma kreseczkę. - wtrącił się Widzimrka.
- Kreseczki też... Kuratorium ogłosiło, że wszystkie je likwiduje…
- To... to niedopuszczalne! - Minister zagotował się gwałtowniej i bez ostrzeżenia. - Rozumiem. Tak, wydam odpowiednie rozporządzenie.

Rozporządzenie Ministra Poprawnej Polszczyzny początkowo zostało zignorowane, ale gdy tylko mediom skończyły się tematy, które wypełniały wydania złych wiadomości, nieciekawych faktów i innych dezinformacji, sięgnięto po martwy dokument i rozpętano debatę narodową. Ogonki zatriumfowały do spółki z kreseczkami. Zlikwidowano natomiast kuratorium oświaty. I tak nie oświetlało wystarczająco swoim kagankiem.
Wszyscy zdawali się być szczęśliwi, zwłaszcza agenci przebywający na tarasie swojej ulubionej knajpki. Wszyscy…?

Tymczasem w niepozornym domku na przedmieściach para małych oczek wpatrywała się z wściekłością w poprawne wpisy na portalu „Zwykłego Dziennika”.
- A niech was, przeklęci agenci!
Na ekranie wyświetliły się zdjęcia Widzimrki i Mrzokonimowa.
- Wkrótce nadejdzie czas zapłaty.

środa, 9 stycznia 2013

Klatwa pudelka

Kawa w ceramicznym kubku dawno przestała parować.
- Nie rozumiem, co czytam – Widzimrka rzucił gazetę na biurko i skonfundowany spojrzał na swojego kolegę po fachu, Mrzokonimowa. Ten zaś odłożył resztkę pierniczka, skrupulatnie otrzepał dłonie z okruchów, sięgnął po wzgardzony przez partnera numer „Zwykłego Dziennika” i zatopił się w lekturze. Znad krawędzi kartek Widzimrka śledził zmieniający się wyraz twarzy Mrzokonimowa, który niebezpiecznie szybko zmierzał ku totalnemu osłupieniu.
- Coo?? Co oni... zwolnili wszystkich korektorów??
- I to jest wasze nowe zadanie – w interkomie odezwał się głos generała Herr Freulaina. - Do mojego gabinetu! Natentychmiast!

Wychodząc z biura generała, Widzimrka i Mrzokonimow wcale nie byli spokojniejsi.
- To było dziwne. Było, prawda? - Mrzokonimow nawet nie próbował udawać, że wie, co o tym wszystkim myśleć.
- Było. Mamy mało czasu. Szybko – na Wydział Filologiczny.
Wybiegli z budynku, w którym mieściła się Agencja. Mrzokonimow, kierowany odruchem, zamachał na zbliżającą się „czternastkę”.
- Tramwaj!
Pomimo całej swojej sympatii dla potencjalnych pasażerów, motorniczy nie zatrzymał się na to nagłe, desperackie wręcz żądanie. I nie pomogła w tej sytuacji nawet legitymacja agenta. Po prostu przystanek znajdował się dopiero dziesięć metrów dalej.

- Połowa przyszłych literatów, dziennikarzy, że o lekarzach nie wspomnę, to dyslektycy lub po prostu ludzie programowo na bakier z ogonkami i prawym altem - diagnoza dziekana Wydziału Filologicznego nie wnosiła wiele optymizmu. - Dlatego też ciężko mi wskazać, komu zależałoby najmocniej na tym, by wprowadzić zasady futurystów do życia codziennego. Kawy?
- Ja dziękuję - odparł Mrzokonimow. - Ale kolega pewnie poprosi o herbatę.
- Słodzona, nie mieszana? - z tajemniczym uśmiechem zapytał Widzimrkę dziekan.
Widzimrka skinął głową. W tle pobrzmiewała audycja radiowa.
- Tak wiec, prosze panow, ciezko bedzie mi zdecydowanie pomoc...
Widzimrka spojrzał na Mrzokonimowa. Na twarzy obu malowało się przerażenie. W tym samym czasie z głośników radiowych wszyscy obecni w gabinecie dziekana usłyszeli:
„Kuratorium Oswiaty oglosilo dzis rano, ze we wszystkich tekstach i wypowiedziach nie ma obowiazku uzywania ogonkow i kreseczek, ktore tak badzo utrudnialy zycie. Decyzje podjeto na wniosek dosc licznej grupy Anonimowych Anonimusow, ktorych petycja w tej sprawie zebrala osiemset podpisow. Dyslektycy i leniwce sa zadowoleni".
- Zaczęło się... - wyszeptał Mrzokonimow. Widzimrce nie wymieszany cukier stanął ością w gardle. - To brzmi, jak jakiś zapomniany wiersz Gałczyńskiego...
Twarz dziekana uległa ogromnemu przeobrażeniu. Zaczął się demonicznie śmiać i nerwowo drapać po brzuchu. Skonsternowani agenci mogli jedynie patrzeć, jak powszechnie szanowana osoba dostaje małpiego rozumu.
Dziekan zataczając się od śmiechu wydostał się na korytarz i zaczął zmierzać w kierunku wyjścia z budynku. Na zewnątrz wsiadł w pierwszy lepszy tramwaj.
- On musi coś wiedzieć! - krzyknął Widzimrka.
- Nie ma czasu. Ruszamy!
ciag dalszy nastapi...

niedziela, 30 grudnia 2012

Film #3: Swiatlo pali sie na pietrze

Przedstawiamy pełną quasi-filmową zapowiedź najnowszych przygód pary agentów, Widzimrki i Mrzokonimowa. I, jak zawsze, stanowi to tajemnicze wprowadzenie do tego, czego dotyczyć będzie śledztwo. Spróbujcie odgadnąć, co teraz zaabsorbuje nietypowy duet. Pomysły umieszczajcie, oczywiście, w komentarzach. Zapraszamy do zabawy!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Dzień, w którym skończyła się pogoda #2

Ściany pokoju pokrywały bliżej nieokreślone linie i mazaje.
- Wejdźcie, panowie – zachęciła stojąca przy oknie niewysoka postać, odziana w długie szaty, upstrzone tu i ówdzie chmurką, symbolem deszczu i gradobicia. Mężczyzna miał pokaźną siwą brodę, a w ręku trzymał wskaźnik. - Wejdźcie i usiądźcie.
- Dziękujemy, postoimy – odparł rzeczowo Mrzokonimow, uważnie przyglądając się starcowi. Jego oblicze nie wydawało się agentowi obce. Zmrużył oczy i nieco przechylił głowę.
- Ale to będzie długa rozmowa, panowie!
- Korzystamy z komunikacji miejskiej. Wiemy, co to znaczy stać. – Widzimrka pozostał niewzruszony. – A zatem? 
Zgasły światła i pokój przez moment pogrążył się w ciemności, zakłóconej jedynie przez docierający z ulicy blask latarń ulicznych. Następnie na niebiesko podświetliły się ściany. Chaotyczne dotąd linie przybrały kształt map pogodowych, z zaznaczonymi migracjami ciepłego powietrza. 
- Eleganckie – rzucił Widzimrka
- W Agencji by się takie przydały. Zamiast roll-upów. - szepnął z podziwem Mrzokonimow. 
- Panowie do rzeczy! Łotr, który za tym wszystkim stoi, a którego wy pragniecie dorwać – w nie mniejszym stopniu niż ja – to szczwana bestia. Lis farbowany. Tukan złowieszczy. Swoisty kameleon madagaskarsko-wenezuelski. Ale! Na szczęście udało mi się co nieco ustalić.
- Czy te mapy są jakąś wskazówką? - dopytał Widzimrka.
- Mapy? Jakie... A! Mapy! A, nie, nie – to tylko symptomy mojego szaleństwa. Robią wrażenie, prawda? I uspokajają mnie. - dodał z nieco mniejsza werwą. Ta jednak zaraz wróciła.
Podwinął rękawy swej szaty i uderzył wskaźnikiem o okno i naparł na parapet.
- Gdzieś tam czai się on, gotów by uderzyć. - Odwrócił się do agentów. - Dotąd to była sprawa między mną a nim. Ale teraz! Moja wiedza i możliwości waszej Agencji wreszcie dadzą pożądany rezultat. Trzeba tylko odpowiednio do tego podejść. Panowie, zasadzimy się na tego huncwota!!!
Nie ulegało wątpliwości, że starzec cierpiał na syndrom powszechnie znany jako kuku-na-muniu, lecz mimo tego potrafił swój zapał i energię zaszczepić u innych. Mrzokonimow uśmiechnął się pod nosem. „W telewizji wydawał się wyższy”, pomyślał, a jego partner zapytał:
- Pan, jak mniemamy, zna tożsamość naszego sprawcy?
- Ależ naturalnie!!! - zawołał starzec podekscytowany, zaś ciepłe prądy powietrza zmieniły na mapie swe położenie, formując coś na kształt kalafiora. - Oto on!
Mężczyzna w cudacznych szatach wyciągnął z ukrytej kieszeni polaroidowe zdjęcie i pokazał je Widzimrce i Mrzokonimowowi. Pochylili się nad fotografią, która ukazywała jedynie mgłę. Nie jakąś szczególną. Zwyczajną. Gęstą. Klasyczną, wręcz podręcznikową. Spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
- Panowie, poznajcie Pana Pogodę!

Opuszczając budynek, Mrzokonimow zagaił Widzimrkę.
- Poznałeś go?
- Yhm.
- Nieszczęśnik...
- Taa, kiedyś dobry i wzięty synoptyk. Wylali go, gdy jego przepowiednie przestały się sprawdzać.
- Wylany Synoptyk... Smutne.
- Ee – żachnął się Widzimrka.
Ostatnim dziennym udało im się wrócić do biura.

Gdy tylko zobaczyli plakat na słupie ogłoszeniowym, wiedzieli, że Pogoda tam właśnie uderzy. Lepsza okazja po prostu się nie nadarzy. To była ich szansa. Ich i Wylanego Synoptyka.

III Plenerowy Turniej Szachowy „Kasparow” był największą tego typu imprezą w okolicy. Rodzice przybywali na to wydarzenie, by pokazać swoim pociechom jak wyglądają w rzeczywistości szachy. Były czarne i białe. Więc latorośle wykazywały większe zainteresowanie watą cukrową, która bywała także kolorowa.
Z krzaków wyłoniły się dwie pary oczu. Łypnęły na lewo, łypnęły na prawo oceniając sytuację.
- Tam! - Mrzokonimow szturchnął Widzimrkę w łokieć, wskazując na majaczącą w oddali postać. Spod jej kapelusza i płaszcza wydobywały się kłęby mlecznej mgły.
- Tylko ostrożnie - burczał w słuchawkach Herr Freulain. – Nie możemy pozwolić, by zmienił stan skupienia!
Zaczęli go otaczać. Cały Wydział do spraw Dziwnych, Kuriozalnych i Niebanalnych zacieśniał krąg, wpędzając szubrawca w misternie przygotowaną zasadzkę.
Pan Pogoda – w kapeluszu i starym prochowcu – pochmurniał. Pociemniał i zrobił się granatowy. Kiedy dostrzegli w jego spojrzeniu błyski, wiedzieli, że polecą pioruny.
Szukał drogi ucieczki. To, że go zdemaskowano nie pozostawiało wątpliwości. Chciał wtopić się w tłum, lecz ze zdenerwowania zaczął kropić i zostawiać ślady na chodniku.
- Przygotujcie się! Kieruje się wprost do punktu Z – dowodził Herr Freulain.
Pogoda przyspieszył. Widoczne na chodniku krople wody przybrały teraz kształt ciągnących się za jego prochowcem strug. Pochmurniał jeszcze bardziej, a wokół niego dało się słyszeć pomruki grzmotu.
- Teraz! – krzyknął Widzimrka.
Wielka szklanka spadła impetycznie na Pogodę, odcinając mu wszelkie drogi ucieczki. Wściekły i unieruchomiony ciskał gromy na lewo i prawo.
Przyglądający się akcji Wylany Synoptyk odetchnął z ulgą.


- Dobry likier – skomentował Mrzokonimow. – Chyba nowy smak.
Widzimrka melancholijnie pokiwał głową.
Na tarasie ich ulubionej knajpki, mieszczącej się przy głównym placu miasta, panował względny spokój, a gołębie nie rozrabiały.
- Więc nie tylko synoptyk oszalał – cmoknął ze znawstwem Mrzokonimow.
- Taak... Pogoda czuł się permanentnie inwigilowany przez synoptyków, zaszczuty przez internautów. Wiesz, kiedyś wystarczyło mu raz na tydzień porozumieć się z Indianami, Góralami, Szerpami. A teraz...
- Serwisy pogodowe aktualizowane co pięć minut zniszczyły jego prywatność. Więc postanowił odpłacić pięknym za nadobne.
Łyknęli likieru.
- Dobry – skwitował Widzimrka. – Specyficzny, ale dobry.
Na ulicy się wypogodziło.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Dzień, w którym skończyła się pogoda #1

Telefon radosnym tra-la-la przerwał leniwą błogość sennego poranka. 
- Mmm? - rzekł Mrzokonimow do słuchawki.
Znajdujący się po drugiej stronie Widzimrka odczytał to jako zachętę do przedstawienia szczegółów sprawy.
- Mmm - Mrzokonimow dał do zrozumienia, że zrozumiał i że niebawem znajdzie się na miejscu. 

Na podmiejskim boisku, które w weekendy pełniło rolę głównego centrum wydarzeń okolicznościowych, rozgrywał się istny armagedon. Przemoczeni od stóp do głów ludzie biegali we wszystkich kierunkach, pokrzykując i usiłując ratować dobytek, na który składały się głównie precle i kolorowe wiatraczki. Wśród pogrążonego w amoku tłumu tylko jedna postać wyróżniała się opanowaniem i pozostawała niewzruszona całym szaleństwem.
- Spóźniliście się - mruknął Herr Freulain, owinięty w oliwkowy płaszcz przeciwdeszczowy w żółte grochy. Starał się wyglądać srogo i przytupywał ze zniecierpliwieniem, ale rozmiękłe błotniste podłoże na każdy cios wysokiego kalosza reagowało niepoważnym plaśnięciem.
- Zerwała się trakcja - wyjaśnił Mrzokonimow.
- Czekaliśmy na autobus za tramwaj - uzupełnił Widzimrka i dorzucił ironicznie - Czyżby festyn się nie udał?
- Tak. I to już czwarty w tym kwartale, a piąty doliczając jeszcze miesiąc wstecz.
- Straszny niefart - zakpił Widzimrka, ale widząc ostre spojrzenie generała pożałował, że się odezwał.
- Albo celowe działanie - powiedział z naciskiem Herr Fraulein. - Pozwólcie...
Pod wiatą przystanku tramwaju podmiejskiego Agencja zainstalowała tymczasowe biuro.
- Hm, tego nie było, kiedy wysiadaliśmy... - Mrzokonimow wyglądał na skonfundowanego.
- Mistrzostwo kamuflażu - uciął Fraulein.
- Nikt nie będzie nam przeszkadzał? - zapytał Widzimrka.
- Nie, odkąd wprowadzono zakaz palenia na przystankach, mało kto zagląda pod wiatę - wyjaśnił zniecierpliwiony generał. - Czy możemy już zacząć?
Herr Fraulein rozwinął mapę województwa. Na pastelowym tle wyraźnie odcinały się cztery czarne punkty.
- W tych miejscach - wskaźnik uderzył o mapę - nastąpiły nagłe załamania pogody, wbrew przewidywaniom synoptyków. - Fraulein spojrzał znad okularów - Także tych internetowych.
Widzimrka i Mrzokonimow pokręcili głowami. Generał kontynuował:
- Efekt: zepsute urlopy, odwołane festyny, zawiedziona młodzież wczesnoszkolna. Czy muszę dodawać więcej?
Nie musiał.

Odwiedziwszy miejsca dotknięte załamaniem pogody i zasięgnąwszy języka u lokalnej społeczności, Widzimrka i Mrzokonimow znaleźli trop. A mówiąc ściślej - trop znalazł ich. Miał on postać lakonicznego telegramu, który miejscowy listonosz przyniósł im do stolika tuż przed obiadem. Tego dnia było słonecznie i bezchmurnie, więc postanowili zjeść posiłek w restauracyjnym ogródku. Kiedy otrzymali wiadomość, stało się jasne, że obiad będzie musiał poczekać.
I czekał.

Budynek stał przy głównej ulicy. Mimo to wyglądał na opuszczony. W jednym z okien na piątym pietrze paliło się światło.
Agenci wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli w górę nieoświetlonych schodów. Winda nie działała. Po osiemnastej zwijano mocujące ją liny.
Drzwi były na wpół przymknięte. Skrzypnęły lekko, gdy Mrzokonimow je popchnął.
- Czekałem na was - spod przeciwległej ściany dobiegł ich głos.

Koniec części pierwszej

poniedziałek, 15 października 2012

O jedną pieczątkę za dużo

Zapowiadała się kolejna rutynowa sprawa.
- Tu są szczegóły akcji - Herr Fraulein, jak co wtorek, nie był zbyt rozmowny. To jednak wystarczyło.
Widzimrka i Mrzokonimow przestudiowali mapę i plik dokumentów.
- Ale skąd koń na Ursynowie? - zapytał z profesjonalną dociekliwością Widzimrka.
- Tego się właśnie macie dowiedzieć. - Fraulein poprawił kwiecistą apaszkę pod nachmurzoną twarzą. - Jak również tego, dlaczego zniknął i komu na tym zależało.

Kiedy honda civic w kolorze dojrzałych porzeczek ruszyła na światłach, Widzimrka i Mrzokonimow mogli wreszcie opuścić tramwaj i ruszyć ze śledztwem do przodu.
- To tutaj - powiedział Mrzokonimow po dziesięciu minutach marszu. - Trzecia klatka, piętro trzecie, trzecie drzwi po lewej, mieszkanie... - zerknął na źle odbitą kserówkę - dwadzieścia.
- Trzecie piętro? Miejmy nadzieję, że przynajmniej cholerna winda działa - wycedził Widzimrka.

Otworzył im zapłakany grubas w siatkowym podkoszulku.
- Konia mi ukradli, o! - wskazał na wiszącą na półpiętrze klatki schodowej uprząż. - Widać jak wół, był koń a teraz... teraz go... nie ma... - Grubas znowu zalał się łzami. Mrzokonimow poczuł do niego sympatię.
- Wszystko będzie dobrze - wymamrotał.
Widzimrka w tym czasie zdjął uprząż z kaloryfera i dokładnie ją obejrzał.
- Już wiem - rzucił szorstko i lakonicznie tak, jak to tylko on potrafił.

- Wiedziałem, żeby tego nie stemplować - urzędnik spółdzielni patrzył na uprząż.
- Przecież tacy jak pan żyją ze stawiania stempli - powiedział Widzimrka z nieukrywaną odrazą. 
- Chcemy tylko wiedzieć, dlaczego.
- Dlaczego, dlaczego... Bo były skargi, codziennie skargi, jedna za drugą, tony skarg, setki, tysiące. Lokatorzy nie dawali mi spokoju. Wiedzą panowie, jak nieprzepisowe jest blokowanie koniem wejścia do zsypu?
Wiedzieli.

- Cieszę się, że facet odzyskał konia. Polubiłem gościa.
Widzimrka oderwał się od podziwiania widoku, jaki rozciągał się z tarasu ich ulubionej kawiarni.
- Miejmy tylko nadzieję, że balkon jest bardziej przepisowy - powiedział.
W pobliskim parku zaroiło się od harcerzy.