–
Chodźmy. -
Wzruszyła ramionami. - Nic tu po nas.
Odwrócili
się, zeszli po trzech stopniach przed budynkiem, po czym dali się
wchłonąć tłumowi na ulicy.
Wewnątrz
drgnęła zasłonka w okienku zapomnianego kantorka, odgradzając
świat zewnętrzny od postaci, która – obserwując odchodzącą
parę – zapadła się w zakurzonym fotelu i pogrążyła w mroku.
W
siedzibie agencji remont trwał w najlepsze. Redefiniowano
przestrzenie, odkrywano nowe potencjały i na nowo określano to i
owo, a w dodatku dokonywano tego wszem i wobec.
Widzimrka
i Mrzokonimow właśnie studiowali akta sprawy nr 536/98* w swoim
prowizorycznym gabinecie, naprędce zorganizowanym na trawniku między
wierzbą płaczącą a świerkiem pospolitym, gdy zaterkotał
telefon. Mrzokonimow westchnął i podniósł ostrożnie blaszaną
puszkę po mango w syropie z uwiązanym do niej sznurkiem.
–
Halo? – powiedział
niepewnie. Cała ta tymczasowość niezupełnie trafiała do jego
przekonania.
–
Agenci, do mnie –
po drugiej stronie sznurka do identycznej puszki mówił Herr
Fraulein. – Jest sprawa!
Mrzokonimow
spojrzał na szefa, który siedział dwa biurka dalej, nieco w cieniu
brzozy, i spytał głośno:
– Teraz – zaraz?
– Teraz – zaraz?
Herr
Freulein przewrócił oczami, po czym z irytacją wskazał palcem na
puszkę.
–
Teraz – zaraz? –
powtórzył agent, tym razem do telefonu.
–
Nie, w Sylwestra. Co
za głupie pytanie, oczywiście, że natentychmiast! – po czym
rozłączył się.
–
Przyjrzyjcie się
uważnie – kilkanaście rozłożonych na biurku fotografii
spowodowało gwałtowny atak oczopląsu u agentów. Generał czekał.
–
Ściany – rzucił
Widzimrka.
–
W dodatku gołe –
dorzucił Mrzokonimow.
–
Jesteście bardziej
niż beznadziejni – wyrzucił z siebie z rezygnacją Herr Fraulein.
– Chociaż punkt dla Was za rozpoznanie ścian. To, – podsunął
pod nosy agentów dwa zrobione z dalszej perspektywy zdjęcia –
drodzy moi agenci, są ściany kin. A co znajduje się na ścianach
każdego kina? To pytanie za cztery punkty.
Spojrzeli
po sobie.
–
Plakaty? –
Mrzokonimow przypomniał sobie, kiedy ostatnio mijał kino.
–
Brawo! A jeśli
plakatów przy kinie brak, to co to oznacza? Pytanie za punktów
pięć...
–
Że kino nie działa?
– Mrzokonimow najwidoczniej był w formie.
–
Brawo! A teraz
ostatnie pytanie – ile kin ostatnimi czasy zgłosiło zamknięcie
swoich podwojów?
Chwila
ciszy.
–
Za ile punktów? –
nieśmiało dopytał Widzimrka, po czym oberwał gąbką od generała.
–
Zero – spokojnie
odpowiedział Mrzokonimow.
–
Brawo! – Herr
Fraulein zakończył konkurs dedukcyjny. – Kina-widma. W ciągu
ostatniego miesiąca rozpleniły się po całym kraju. Musicie
dowiedzieć się komu zależy, by temat zamkniętych kin nie
przedostał się do powszechnej wiadomości.
Leniwy
podmuch wiatru od niechcenia przetańczył fragmentem gazety na
chodniku. Chwilę po tym Widzimrka i Mrzokonimow przeszli po nim,
kierując się w stronę dawnego budynku kina. Im bliżej drzwi
wejściowych się znajdowali, tym większą zyskiwali pewność, że
ktoś ich obserwuje. Opustoszała ulica oraz nieodparte wrażenie
inwigilacji poczynań sprawiły, że zesztywniały im mięśnie, a
słuch stał się bardziej wyczulony na najmniejszy nawet szelest.
Czuli,
że nie są sami. Kiedy spojrzeli w stronę okna – przekonali się,
że mieli rację.
Wielka
łysa głowa kasjera uśmiechała się do nich, a ręce machały
zapraszając do środka.
Weszli.
Krótkiej rozmowa z pracownikiem kina skierowała śledztwo na zupełnie nowe tory.
Krótkiej rozmowa z pracownikiem kina skierowała śledztwo na zupełnie nowe tory.
Ostatnim
kinem, które odwiedzili było Mont Blanc, ponury przybytek
prowadzony przez cholerycznego dziwaka, pamiętającego bez wątpienia
czasy kina niemego. Kiedy przekroczyli próg, właściciel z impetem
odłożył kostkę Rubika i spojrzał na nich rozbieganymi oczami:
–
Na seans?! –
wrzasnął. – Potrzeba jeszcze czterech osób! Poniżej sześciu
nie gram.
–
My tylko chcie... –
zaczął Mrzokonimow.
–
Kalafior!!
–
Kalafior? –
Widzimrka bezmyślnie powtórzył ostatnie słowo.
–
Przecież mówię,
że poniżej sześciu nie gram!
–
Ale...
–
Żadne ale! Tak mówi
regulamin! Wiem, że mówi, bo sam go pisałem. I poniżej sześciu
nie gram...
–
Ale my tylko... –
Widzimrka podjął jeszcze jedną beznadziejną próbę.
–
Bakłażan!!
–
Tak, to bardzo
ciekawe, doprawdy – Mrzokonimow przyjął inną taktykę rozmowy
niż partner. – Niemniej jednak chodzi nam o to, dlaczego my, oraz
pozostałe cztery osoby, które zostały na zewnątrz, nie możemy
nacieszyć oczu plakatami filmowymi w oczekiwaniu na seans, hę?
Właściciel
kina odsunął zasłonkę przy oknie.
–
Nikogo nie widzę -
rzekł.
–
Och, no, masz Ci
los! Widocznie brak plakatów zniechęcił naszych kompanów. I
poszli sobie. A mimo to Pan gra filmy... Dlaczego się kino nie
reklamuje? – To był zdecydowanie dzień Mrzokonimowa.
–
Panie – pewnej
nocy wszystkie plakaty zniknęły. Nie tylko u mnie. We wszystkich
kinach! W ciągu jednej nocy, w całym mieście! I ludzie myślą, że
kina przestały działać. No i nie chodzą. Znaczy, i tak nie
chodzili, ale teraz nie chodzą bardziej.
–
A co tam leży pod
ścianą w kącie? – Widzimrka wskazał na rulony papieru spięte
zieloną gumką.
–
I to jest właśnie
najciekawsze! – właściciel kina dał susa w kierunku ustawionych
przedmiotów. – To są plakaty, które przyszły wczoraj a które
reklamują nową superprodukcję, która wchodzi do kin w najbliższy
piątek... Rabarbar!
Agenci
wymienili spojrzenia.
Informacje,
które wyłuskali spomiędzy spontanicznie wykrzykiwanych nazw warzyw
(łagodne, choleryczne dziwactwo), bardzo przybliżyły ich do
rozwiązania sprawy.
Biuro
słynnego reżysera filmowego mieściło się przy niemniej słynnej
pięciogwiazdkowej restauracji, której to właścicielka słynęła
z regularnie organizowanych kłótni o serwetki do tostów w mało
ekskluzywnych lokalach. Reżyser palił właśnie kubańskie cygaro,
kiedy do pomieszczenia wkroczyła dwójka agentów.
–
Co Panów sprowadza?
– zawsze starał się odnosić z szacunkiem do swoich rozmówców,
toteż słowo „Panów” wypowiedział wielką literą.
–
Pański nowy film.
Ego
twórcy nadstawiło uszu.
–
Ma bardzo ciekawą
kampanię reklamową – Mrzokonimow uważnie obserwował twarz
człowieka, który siedział przed nimi w fotelu.
–
Pomysłowa, prawda?
– reżyser zaciągnął się cygarem. – Ale nie przyszli tu
Panowie mnie komplementować, czyż nie?
–
Czyż tak – odparł
Widzimrka. – Czy kradzież wszystkich plakatów z aktualnego
repertuaru kinowego naprawdę ma zapewnić powodzenie Pańskiemu
nowemu filmowi?
Widzimrka
ledwo skończył zdanie, kiedy on i Mrzokonimow poczuli, jak wielki
arkusz papieru, z nadrukowanym tytułem obrazu, przykleja ich do
ściany i unieruchamia.
Reżyser
roześmiał się wyjątkowo sztucznie, ale był też wyjątkowo
nieprzyjemnym czarnym charakterem, bardzo nielubianym w branży
filmowej. Zdusił cygaro w popielniczce, wstał z fotela, obszedł
biurko i stanął na wprost przymocowanych do ściany agentów.
–
Panowie, ja mogę i
być artystą, ale przede wszystkim ja jestem człowiek interesu. I
ja nie mogę sobie pozwolić na bezmyślne ryzyko. Widzicie...
Nie
widzieli – plakaty zakleiły im oczy.
–
… miałem świetny
scenariusz: dobry dreszczowiec medyczny z wartką akcją i świetnymi
dialogami. Murowany hit sezonu i najlepsza sensacja od dobrych dwóch
dekad...
–
Skoro było tak
świetnie, to po co tyle zachodu z... – próbował zapytać
Mrzokonimow, nie ustając w próbie wyzwolenia się z kleszczy
plakatu.
–
Bo tak to jest –
przerwał twórca – jak prosi się o wsparcie finansowe Państwowy
Komitet Filmowy. Z mrocznego thrillera w czasach współczesnych
zrobiono mi romantyczną historię o bolszewiku, który przedzierając
się przez okupowany Rzeszów dociera do konspiracyjnego koła Armii
Krajowej, której łączniczką w mieście jest niewidoma Polka,
ukrywająca w piwnicy swej chałupy na rogatkach kaleką Żydówkę.
Panowie! Na tego gniota i szkół wołami nie zaciągną!!!
–
Rzeczywiście,
osobliwe... - mruknął Widzimrka.
–
Panowie, zrozumcie –
zdesperowany artysta działa desperacko. Ale – głos przybrał
żywszy ton – wybaczcie mi. Dziś mam premierę swego filmu i –
jako, że nic innego w kinach nie grają, jeśli wierzyć plakatom
filmowym – mój obraz raczej zarobi na siebie. Porozmawiamy po moim
powrocie. Tymczasem, żegnam.
Tłum
widzów, dziennikarzy i aktorów wypełnił salę kinową w jednym z
miejscowych multipleksów. Plakaty do filmu „Bohater jutra”
zdobiły każdy możliwy zakamarek wnętrza budynku. Reżyser i
przedstawiciele Państwowego Komitetu Filmowego zasiedli na
honorowych miejscach, wielce zadowoleni z rozpoczynającej się
właśnie premiery. Wszystkie przemowy już się odbyły, czas
nastał, by wreszcie wyświetlić obraz.
Zgasły
światła.
Nagle
ekran wypełniły kadry filmowe. Dobra muzyka oraz pierwsze ujęcia
świadczyły o tym, że to będzie bardzo przyjemny seans ze sprawnie
zrealizowaną produkcją.
Tyle,
że nie był to „Bohater jutra”, a „Ekran grozy” - film
debiutującego – z dala od państwowych decydentów – młodego
absolwenta szkoły filmowej.
Przez
salę przetoczył się pomruk zdziwienia. Reżyser wstał i spojrzał
w górę, w stronę kabiny projekcyjnej. Machający do niego radośnie
Widzimrka i Mrzokonimow jednoznacznie wskazywali na to, że jego film
nie okaże się w najbliższym sezonie sukcesem frekwencyjnym.
Opuścił
kino i już więcej do niego nie powrócił.
W
przeciwieństwie do włodarzy z komitetu filmowego.
–
Czas chyba na urlop,
nie? – taras ulubionej kawiarenki przy głównym miejskim placu jak
zawsze okazał się miejscem, gdzie śledztwo formalnie kończono.
–
Chyba tak. Ale
poproszę z dala od filmowych szaleńców i nieudolnych dyrektorów
instytucji kultury – Widzimrka czuł ogromne znużenie ostatnim
dochodzeniem.
–
W to mi graj –
rzekł Mrzokonimow, a zaprzyjaźniony kelner doniósł im po
pierniczku, kawie mrożonej i herbacie – słodzonej, nie mieszanej.
––––
*
była to wielce tajna, zakończona sukcesem operacja, której akta
czytali zawsze, kiedy chcieli przypomnieć sobie dlaczego właściwie
jeszcze pracują w państwowej instytucji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz