Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Herr Freulein. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Herr Freulein. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 października 2013

Ekran grozy


Jasiek spojrzał na Patrycję zdezorientowany. W jej wzroku wyczytał trwogę i niedowierzanie.
Chodźmy. - Wzruszyła ramionami. - Nic tu po nas.
Odwrócili się, zeszli po trzech stopniach przed budynkiem, po czym dali się wchłonąć tłumowi na ulicy.
Wewnątrz drgnęła zasłonka w okienku zapomnianego kantorka, odgradzając świat zewnętrzny od postaci, która – obserwując odchodzącą parę – zapadła się w zakurzonym fotelu i pogrążyła w mroku.


W siedzibie agencji remont trwał w najlepsze. Redefiniowano przestrzenie, odkrywano nowe potencjały i na nowo określano to i owo, a w dodatku dokonywano tego wszem i wobec.
Widzimrka i Mrzokonimow właśnie studiowali akta sprawy nr 536/98* w swoim prowizorycznym gabinecie, naprędce zorganizowanym na trawniku między wierzbą płaczącą a świerkiem pospolitym, gdy zaterkotał telefon. Mrzokonimow westchnął i podniósł ostrożnie blaszaną puszkę po mango w syropie z uwiązanym do niej sznurkiem.
Halo? – powiedział niepewnie. Cała ta tymczasowość niezupełnie trafiała do jego przekonania.
Agenci, do mnie – po drugiej stronie sznurka do identycznej puszki mówił Herr Fraulein. – Jest sprawa!
Mrzokonimow spojrzał na szefa, który siedział dwa biurka dalej, nieco w cieniu brzozy, i spytał głośno:
– Teraz – zaraz?
Herr Freulein przewrócił oczami, po czym z irytacją wskazał palcem na puszkę.
Teraz – zaraz? – powtórzył agent, tym razem do telefonu.
Nie, w Sylwestra. Co za głupie pytanie, oczywiście, że natentychmiast! – po czym rozłączył się.


Przyjrzyjcie się uważnie – kilkanaście rozłożonych na biurku fotografii spowodowało gwałtowny atak oczopląsu u agentów. Generał czekał.
Ściany – rzucił Widzimrka.
W dodatku gołe – dorzucił Mrzokonimow.
Jesteście bardziej niż beznadziejni – wyrzucił z siebie z rezygnacją Herr Fraulein. – Chociaż punkt dla Was za rozpoznanie ścian. To, – podsunął pod nosy agentów dwa zrobione z dalszej perspektywy zdjęcia – drodzy moi agenci, są ściany kin. A co znajduje się na ścianach każdego kina? To pytanie za cztery punkty.
Spojrzeli po sobie.
Plakaty? – Mrzokonimow przypomniał sobie, kiedy ostatnio mijał kino.
Brawo! A jeśli plakatów przy kinie brak, to co to oznacza? Pytanie za punktów pięć...
Że kino nie działa? – Mrzokonimow najwidoczniej był w formie.
Brawo! A teraz ostatnie pytanie – ile kin ostatnimi czasy zgłosiło zamknięcie swoich podwojów?
Chwila ciszy.
Za ile punktów? – nieśmiało dopytał Widzimrka, po czym oberwał gąbką od generała.
Zero – spokojnie odpowiedział Mrzokonimow.
Brawo! – Herr Fraulein zakończył konkurs dedukcyjny. – Kina-widma. W ciągu ostatniego miesiąca rozpleniły się po całym kraju. Musicie dowiedzieć się komu zależy, by temat zamkniętych kin nie przedostał się do powszechnej wiadomości.


Leniwy podmuch wiatru od niechcenia przetańczył fragmentem gazety na chodniku. Chwilę po tym Widzimrka i Mrzokonimow przeszli po nim, kierując się w stronę dawnego budynku kina. Im bliżej drzwi wejściowych się znajdowali, tym większą zyskiwali pewność, że ktoś ich obserwuje. Opustoszała ulica oraz nieodparte wrażenie inwigilacji poczynań sprawiły, że zesztywniały im mięśnie, a słuch stał się bardziej wyczulony na najmniejszy nawet szelest.
Czuli, że nie są sami. Kiedy spojrzeli w stronę okna – przekonali się, że mieli rację.
Wielka łysa głowa kasjera uśmiechała się do nich, a ręce machały zapraszając do środka.
Weszli.
Krótkiej rozmowa z pracownikiem kina skierowała śledztwo na zupełnie nowe tory.


Ostatnim kinem, które odwiedzili było Mont Blanc, ponury przybytek prowadzony przez cholerycznego dziwaka, pamiętającego bez wątpienia czasy kina niemego. Kiedy przekroczyli próg, właściciel z impetem odłożył kostkę Rubika i spojrzał na nich rozbieganymi oczami:
Na seans?! – wrzasnął. – Potrzeba jeszcze czterech osób! Poniżej sześciu nie gram.
My tylko chcie... – zaczął Mrzokonimow.
Kalafior!!
Kalafior? – Widzimrka bezmyślnie powtórzył ostatnie słowo.
Przecież mówię, że poniżej sześciu nie gram!
Ale...
Żadne ale! Tak mówi regulamin! Wiem, że mówi, bo sam go pisałem. I poniżej sześciu nie gram...
Ale my tylko... – Widzimrka podjął jeszcze jedną beznadziejną próbę.
Bakłażan!!
Tak, to bardzo ciekawe, doprawdy – Mrzokonimow przyjął inną taktykę rozmowy niż partner. – Niemniej jednak chodzi nam o to, dlaczego my, oraz pozostałe cztery osoby, które zostały na zewnątrz, nie możemy nacieszyć oczu plakatami filmowymi w oczekiwaniu na seans, hę?
Właściciel kina odsunął zasłonkę przy oknie.
Nikogo nie widzę - rzekł.
Och, no, masz Ci los! Widocznie brak plakatów zniechęcił naszych kompanów. I poszli sobie. A mimo to Pan gra filmy... Dlaczego się kino nie reklamuje? – To był zdecydowanie dzień Mrzokonimowa.
Panie – pewnej nocy wszystkie plakaty zniknęły. Nie tylko u mnie. We wszystkich kinach! W ciągu jednej nocy, w całym mieście! I ludzie myślą, że kina przestały działać. No i nie chodzą. Znaczy, i tak nie chodzili, ale teraz nie chodzą bardziej.
A co tam leży pod ścianą w kącie? – Widzimrka wskazał na rulony papieru spięte zieloną gumką.
I to jest właśnie najciekawsze! – właściciel kina dał susa w kierunku ustawionych przedmiotów. – To są plakaty, które przyszły wczoraj a które reklamują nową superprodukcję, która wchodzi do kin w najbliższy piątek... Rabarbar!
Agenci wymienili spojrzenia.
Informacje, które wyłuskali spomiędzy spontanicznie wykrzykiwanych nazw warzyw (łagodne, choleryczne dziwactwo), bardzo przybliżyły ich do rozwiązania sprawy.


Biuro słynnego reżysera filmowego mieściło się przy niemniej słynnej pięciogwiazdkowej restauracji, której to właścicielka słynęła z regularnie organizowanych kłótni o serwetki do tostów w mało ekskluzywnych lokalach. Reżyser palił właśnie kubańskie cygaro, kiedy do pomieszczenia wkroczyła dwójka agentów.
Co Panów sprowadza? – zawsze starał się odnosić z szacunkiem do swoich rozmówców, toteż słowo „Panów” wypowiedział wielką literą.
Pański nowy film.
Ego twórcy nadstawiło uszu.
Ma bardzo ciekawą kampanię reklamową – Mrzokonimow uważnie obserwował twarz człowieka, który siedział przed nimi w fotelu.
Pomysłowa, prawda? – reżyser zaciągnął się cygarem. – Ale nie przyszli tu Panowie mnie komplementować, czyż nie?
Czyż tak – odparł Widzimrka. – Czy kradzież wszystkich plakatów z aktualnego repertuaru kinowego naprawdę ma zapewnić powodzenie Pańskiemu nowemu filmowi?
Widzimrka ledwo skończył zdanie, kiedy on i Mrzokonimow poczuli, jak wielki arkusz papieru, z nadrukowanym tytułem obrazu, przykleja ich do ściany i unieruchamia.
Reżyser roześmiał się wyjątkowo sztucznie, ale był też wyjątkowo nieprzyjemnym czarnym charakterem, bardzo nielubianym w branży filmowej. Zdusił cygaro w popielniczce, wstał z fotela, obszedł biurko i stanął na wprost przymocowanych do ściany agentów.
Panowie, ja mogę i być artystą, ale przede wszystkim ja jestem człowiek interesu. I ja nie mogę sobie pozwolić na bezmyślne ryzyko. Widzicie...
Nie widzieli – plakaty zakleiły im oczy.
– … miałem świetny scenariusz: dobry dreszczowiec medyczny z wartką akcją i świetnymi dialogami. Murowany hit sezonu i najlepsza sensacja od dobrych dwóch dekad...
Skoro było tak świetnie, to po co tyle zachodu z... – próbował zapytać Mrzokonimow, nie ustając w próbie wyzwolenia się z kleszczy plakatu.
Bo tak to jest – przerwał twórca – jak prosi się o wsparcie finansowe Państwowy Komitet Filmowy. Z mrocznego thrillera w czasach współczesnych zrobiono mi romantyczną historię o bolszewiku, który przedzierając się przez okupowany Rzeszów dociera do konspiracyjnego koła Armii Krajowej, której łączniczką w mieście jest niewidoma Polka, ukrywająca w piwnicy swej chałupy na rogatkach kaleką Żydówkę. Panowie! Na tego gniota i szkół wołami nie zaciągną!!!
Rzeczywiście, osobliwe... - mruknął Widzimrka.
Panowie, zrozumcie – zdesperowany artysta działa desperacko. Ale – głos przybrał żywszy ton – wybaczcie mi. Dziś mam premierę swego filmu i – jako, że nic innego w kinach nie grają, jeśli wierzyć plakatom filmowym – mój obraz raczej zarobi na siebie. Porozmawiamy po moim powrocie. Tymczasem, żegnam.


Tłum widzów, dziennikarzy i aktorów wypełnił salę kinową w jednym z miejscowych multipleksów. Plakaty do filmu „Bohater jutra” zdobiły każdy możliwy zakamarek wnętrza budynku. Reżyser i przedstawiciele Państwowego Komitetu Filmowego zasiedli na honorowych miejscach, wielce zadowoleni z rozpoczynającej się właśnie premiery. Wszystkie przemowy już się odbyły, czas nastał, by wreszcie wyświetlić obraz.
Zgasły światła.
Nagle ekran wypełniły kadry filmowe. Dobra muzyka oraz pierwsze ujęcia świadczyły o tym, że to będzie bardzo przyjemny seans ze sprawnie zrealizowaną produkcją.
Tyle, że nie był to „Bohater jutra”, a „Ekran grozy” - film debiutującego – z dala od państwowych decydentów – młodego absolwenta szkoły filmowej.
Przez salę przetoczył się pomruk zdziwienia. Reżyser wstał i spojrzał w górę, w stronę kabiny projekcyjnej. Machający do niego radośnie Widzimrka i Mrzokonimow jednoznacznie wskazywali na to, że jego film nie okaże się w najbliższym sezonie sukcesem frekwencyjnym.
Opuścił kino i już więcej do niego nie powrócił.
W przeciwieństwie do włodarzy z komitetu filmowego.


Czas chyba na urlop, nie? – taras ulubionej kawiarenki przy głównym miejskim placu jak zawsze okazał się miejscem, gdzie śledztwo formalnie kończono.
Chyba tak. Ale poproszę z dala od filmowych szaleńców i nieudolnych dyrektorów instytucji kultury – Widzimrka czuł ogromne znużenie ostatnim dochodzeniem.
W to mi graj – rzekł Mrzokonimow, a zaprzyjaźniony kelner doniósł im po pierniczku, kawie mrożonej i herbacie – słodzonej, nie mieszanej.


––––
* była to wielce tajna, zakończona sukcesem operacja, której akta czytali zawsze, kiedy chcieli przypomnieć sobie dlaczego właściwie jeszcze pracują w państwowej instytucji.



poniedziałek, 15 lipca 2013

O tym, jak dwóch nieznajomych pomogło rycerzowi królewnę uwolnić, albo Nie wszystko złoto, co się świeci.

Dawno, dawno temu (choć nie aż tak dawno, jak większość kronikarzy chciałaby byśmy myśleli) pewnym odległym królestwem rządził mądry i sprawiedliwy król Brzoskwinka. Poddani kochali swego władcę, co więcej, cieszył się on sympatią i szacunkiem władców królestw sąsiednich. Był on jednak człowiekiem wielce nieszczęśliwym i wciąż chodził zatroskany. Powodem sromotnego smutku nie był jednak, jak niektórzy brukowi kronikarze sugerować raczyli, pierworodny króla, który zamiast dbać o kontynuację dynastii oddawał się uciechom z wątpliwej reputacji młodzieńcami z okolicznych wiosek. Dojmującej rozterki nie powodowała także przykra niemoc, która spadała na króla wstydliwym paraliżem w zaciszu alkowy coraz dotkliwiej rujnując jego życie intymne.
Największym zmartwieniem władcy była jego ukochana córka Azalia, którą złośliwy smok-dziewicożerca uprowadził w jej osiemnaste urodziny na oczach króla i wszystkich gości zgromadzonych na dziedzińcu, gdzie przy dźwiękach muzyki świętowano wejście Azalii w dorosłość. Smok nie skonsumował księżniczki jedynie dlatego, że, jak się później okazało, w istocie w dorosłość wkroczyła ona nieco wcześniej z pewnym urodziwym dworzaninem, a to sprawiło, iż dla gada mającego wysublimowane upodobania kulinarne stała się zupełnie nieatrakcyjna. Cóż było mu począć? Wszak po takim wejściu, jakie zaserwował dziewicożerca na podwórcu, kompromitacją towarzyską byłby całkowity zwrot królewny, jako towaru wybrakowanego. Zatem, wściekły na taki obrót spraw, smok zamknął królewnę w wysokiej wieży, gdzie przechowywał ją jako trofeum, lekko makabryczne zresztą.
Wieżę smok odziedziczył po pewnym sędziwym magu, którego pewnego pięknego popołudnia, przeszło sto lat temu, niechcący rozdeptał. O budowli krążyły liczne legendy, większość z nich dotyczyła jej wysokości. Wielu mówiło, że jest tak wysoka, iż niepodobna sobie tego wyobrazić. Inni powiadali, że jej czubek (który na ogół ginął w chmurach) niemal dotyka Słońca. Mało kto jednak zdawał się naprawdę wiedzieć, jak wysoka była owa wieża. Prawda jest taka, że gdyby młodzian u progu dorosłości skoczył z jej szczytu, spadając umarłby ze starości po przebyciu mniej więcej trzech czwartych drogi.
Dla ścisłości, smok z lenistwa zamknął królewnę w komnacie na drugim piętrze.
Król biedził się niemożebnie nad losem swej ukochanej córki. Organizował turnieje, wyprawy, zasięgnął nawet porady lokalnego czarownika, który był także znachorem. Wszystko na nic, królewna ani trochę nie przestała być smoczą zakładniczką.
Aż dnia pewnego w królestwie zjawił się dzielny rycerz na nie mniej dzielnym wierzchowcu. Przybył on - jak dowiedzieć się mógł każdy, kto zadał sobie trud, by go zapytać - ażeby smoka umordować solidnie i nieodwołalnie, a królewnę z niewoli wydostać i starym zwyczajem za żonę posiąść.
Pukali się w czoła mieszkańcy królestwa i nieobyczajne uwagi czynili pod adresem młodziana, a co bardziej zuchwali, także pod adresem jego bliższych lub dalszych krewnych. Wiadomym było bowiem, że wszyscy dotychczasowi pogromcy smoka kończyli jako przekąska gadziny, albo - jeśli akurat smok był w nastroju do zabawy - jako tańczące żywe pochodnie, które z początku jeszcze gromadziły odważniejszych przedstawicieli gawiedzi, ale dość szybko przestały.
I nasz odważny młodzieniec też by pewnie dokonał żywota w smoczym żołądku lub jako chwilowa zabawka, gdyby nie dwóch zmyślnych jegomościów, którzy niebywałym zrządzeniem losu biesiadowali akurat w tej samej gospodzie, co on. Podsłuchawszy przechwałki chłopaka i rozterki tłumu uradzili, że z całą stanowczością z pomocą mu pospieszą i do ubicia poczwary rękę przyłożą.
Jak postanowili, tak zrobili. Rycerza (z początku nieufnego i wietrzącego chęć sprzedania mu almanachów wiedzy ogólnej) poinformowali o swoim pomyśle na odsmoczenie, a następnie wychyliwszy po kieliszeczku lokalnego specyfiku wysokoprocentowego, oddalili się na spoczynek.
Rano, skoro tylko słońce oświetliło szczyty siedmiu gór, odważny rycerz i jego dwaj sprzymierzeńcy wyruszyli na spotkanie Przeznaczenia.
Nikt jednak nie wie, jak to się stało, że jeszcze przed południem gadzina była martwa... Żaden z kronikarzy, ani tych brukowych, ani tych poważnych i opiniotwórczych, nie miał odwagi, by podejść na tyle blisko pola walki, by całą hecę naocznie uświadczyć. Inna też rzecz, że mało kto wieszczył faktyczny koniec wielkiego ciemiężyciela księżniczki. Gdyby było inaczej, być może ktoś pokusiłby się o relację z miejsca zdarzenia. A że zarówno rycerz jak i dostojni przyjezdni, którzy na co dzień parają się rozwiązywaniem spraw osobliwych, skromność uznają za największą z cnót, nikomu nie chwalili się swoim dokonaniem.

I tak wbiegł rycerz na skrzydłach radości niesiony, ze dwa tuziny schodów w dwóch susach pokonał, zamachnął się, w odrzwia wzmocnione huknął raz i drugi. I nic.
- Zobacz, Waćpan, cóż to smok, o tu, na kołku, trzymał – powiedział Widzimrka mosiężny klucz rycerzowi wręczając.
- Spróbuj, Waćpan, to i może srodze się nie namachasz – zawtórował Mrzokonimow, starając się nie wychodzić z konwencji.
Klucz w zamku jęknął, zgrzytnął... I oto drzwi ustąpiły, i oto rycerz stanął twarzą w twarz ze swoim Przeznaczeniem. I oniemiał...

- Król Brzoskwinka przysłał zdjęcia - Widzimrka od progu wymachiwał sporą kopertą. Pospiesznie ją otworzyli i zabrali się do badania zawartości.
- Ach, cóż to było za święto! - Mrzokonimow przeglądał kolejne fotografie.
- Taak... - Widzimrka nieznacznie się skrzywił. - Trzynaście lat w zamknięciu, bez słońca robi swoje.
- Bez słońca, bez kosmetyków, w bezruchu... Ale - o! Król pisze, że maleństwo już w drodze!
- Hm, może faktycznie, każda potw...
- Oj, strasznie dzisiaj marudzisz - przerwał Widzmrce obruszony Mrzokonimow.
Przez interkom wezwał ich Herr Freulain. Wstali, wygładzili swoje ubrania i opuścili pokój, odłożywszy na bok fotografie, które przedstawiały przystojnego młodziana, odzianego w lśniącą, ślubną zbroję, z nieco nieszczęśliwym, ale pełnym honoru grymasem na twarzy oraz ubraną w nieskazitelnie białą suknię najbardziej szkaradną niewiastę, jaką ziemie króla Brzoskwinki nosiły.

środa, 30 stycznia 2013

Iii... Kp 2

Przybiegli na przystanek w na tyle odpowiednim momencie, by obejrzeć kuper oddalającego się numeru "10".
- A niech to dunder... - zaklął  Mrzokonimow.
- Spokojnie, jest „czternastka” - Gdy tylko pierwszy wagon tramwaju zatrzymał się, jak na złość za przystankiem, poirytowany Widzimrka podbiegł do pierwszych drzwi, które pozostawały zamknięte.
Leniwy motorniczy strzepnął popiół przez okno i nonszalancko zaciągnął się dymem.
- Ups, nie zauważyłem Pana Pasażera… - wykrzywił wyschnięte i brązowe od tytoniu wargi w krzywym grymasie, który u każdego innego człowieka symbolizowałby ironię, a w tym przypadku po prostu zniekształcał skórę na czaszce.
Widzimrka przycisnął odznakę do szyby.
- A TO Pan Motorniczy widzi?! - syknął. Motorniczy wyrzucił papieros przez okno i otworzył drzwi. Zaczął tonąć w bełkotliwym tłumaczeniu, ale Widzimrka, a już na pewno nie Mrzokonimow, który kroczył za nim, nie miał na takie trywializmy czasu. - Za tamtym tramwajem!!! Szybko, Techniczny Mąciwodo!
Motorniczy spojrzał na agentów nie bez trwogi, ale spełnił ich prośbę.
Tramwaj mknął tak szybko, jak tylko mógł, co oznaczało, że pościg przebiegał niespecjalnie dynamicznie. Kiedy na podwójnym przystanku zatrzymał się numer "10" i numer "14", odznaka w wagonie straciła swoje znaczenie i agenci ustawili się w sznureczku osób wysiadających. Pasażerowie bardzo dbali o to, by nikt przed nimi nie wysiadł pierwszy – argumentowali łokciami.
Na przepełnionym przystanku znalezienie rechoczącego rektora okazało się niemożliwe.
- Uciekł nam, sacrebleu! - Mrzokonimow sięgnął po swoją, studiowaną niegdyś, wiedzę francuską. Ponieważ działo się to niegdyś, toteż i na tym użycie tej wiedzy się zakończyło.
- Trudno - uspokoił go Widzimrka. - To się czasem zdarza, nawet najlepszym. I tym trochę gorszym.
- I tym najgorszym. 
- No i nam... - Widzimrka założył ręce na piersi. Tłum ludzi przypominał zdezorientowanych studentów pierwszego roku filozofii, odbijających się jeden od drugiego w bezustannym poszukiwaniu Nietzschego. Widzimrka zastanowił się przez moment.
- Mam jednakowoż pewien sprytny plan - powiedział w końcu.

- Byle szybko - Herr Freulain przez telefon brzmiał jednocześnie stanowczo i niepewnie. Zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. - To robi szybkie… postepy… poste… poste… Nie umiem…
- Spokojnie, panie generale. Wszystko wróci do normy - Mrzokonimow próbował uspokoić szefa z wolnego siedzenia statku do Młocin.
- Do Agencji dotarl list od zaniepokojonej celebrytki, Marii Flondry Esteban de la Vega. Jezeli i przebrzmialym aktorkom to przeszkadza, to dobrze nie jest…
"Sam jest przebrzmiały", pomyślał naburmuszony Widzimrka, ale nie odezwał się nawet słowem.
Statek rozpoczął swój kurs.

Minister Poprawnej Polszczyzny był szczerze zdziwiony słysząc o problemie od agentów.
- Ale jak to, panowie? Jakie ogonki?
- Zwykłe ogonki, przy "ą", "ś"... - zaczął wyjaśniać Mrzokonimow.
- "Ś" ma kreseczkę. - wtrącił się Widzimrka.
- Kreseczki też... Kuratorium ogłosiło, że wszystkie je likwiduje…
- To... to niedopuszczalne! - Minister zagotował się gwałtowniej i bez ostrzeżenia. - Rozumiem. Tak, wydam odpowiednie rozporządzenie.

Rozporządzenie Ministra Poprawnej Polszczyzny początkowo zostało zignorowane, ale gdy tylko mediom skończyły się tematy, które wypełniały wydania złych wiadomości, nieciekawych faktów i innych dezinformacji, sięgnięto po martwy dokument i rozpętano debatę narodową. Ogonki zatriumfowały do spółki z kreseczkami. Zlikwidowano natomiast kuratorium oświaty. I tak nie oświetlało wystarczająco swoim kagankiem.
Wszyscy zdawali się być szczęśliwi, zwłaszcza agenci przebywający na tarasie swojej ulubionej knajpki. Wszyscy…?

Tymczasem w niepozornym domku na przedmieściach para małych oczek wpatrywała się z wściekłością w poprawne wpisy na portalu „Zwykłego Dziennika”.
- A niech was, przeklęci agenci!
Na ekranie wyświetliły się zdjęcia Widzimrki i Mrzokonimowa.
- Wkrótce nadejdzie czas zapłaty.

środa, 9 stycznia 2013

Klatwa pudelka

Kawa w ceramicznym kubku dawno przestała parować.
- Nie rozumiem, co czytam – Widzimrka rzucił gazetę na biurko i skonfundowany spojrzał na swojego kolegę po fachu, Mrzokonimowa. Ten zaś odłożył resztkę pierniczka, skrupulatnie otrzepał dłonie z okruchów, sięgnął po wzgardzony przez partnera numer „Zwykłego Dziennika” i zatopił się w lekturze. Znad krawędzi kartek Widzimrka śledził zmieniający się wyraz twarzy Mrzokonimowa, który niebezpiecznie szybko zmierzał ku totalnemu osłupieniu.
- Coo?? Co oni... zwolnili wszystkich korektorów??
- I to jest wasze nowe zadanie – w interkomie odezwał się głos generała Herr Freulaina. - Do mojego gabinetu! Natentychmiast!

Wychodząc z biura generała, Widzimrka i Mrzokonimow wcale nie byli spokojniejsi.
- To było dziwne. Było, prawda? - Mrzokonimow nawet nie próbował udawać, że wie, co o tym wszystkim myśleć.
- Było. Mamy mało czasu. Szybko – na Wydział Filologiczny.
Wybiegli z budynku, w którym mieściła się Agencja. Mrzokonimow, kierowany odruchem, zamachał na zbliżającą się „czternastkę”.
- Tramwaj!
Pomimo całej swojej sympatii dla potencjalnych pasażerów, motorniczy nie zatrzymał się na to nagłe, desperackie wręcz żądanie. I nie pomogła w tej sytuacji nawet legitymacja agenta. Po prostu przystanek znajdował się dopiero dziesięć metrów dalej.

- Połowa przyszłych literatów, dziennikarzy, że o lekarzach nie wspomnę, to dyslektycy lub po prostu ludzie programowo na bakier z ogonkami i prawym altem - diagnoza dziekana Wydziału Filologicznego nie wnosiła wiele optymizmu. - Dlatego też ciężko mi wskazać, komu zależałoby najmocniej na tym, by wprowadzić zasady futurystów do życia codziennego. Kawy?
- Ja dziękuję - odparł Mrzokonimow. - Ale kolega pewnie poprosi o herbatę.
- Słodzona, nie mieszana? - z tajemniczym uśmiechem zapytał Widzimrkę dziekan.
Widzimrka skinął głową. W tle pobrzmiewała audycja radiowa.
- Tak wiec, prosze panow, ciezko bedzie mi zdecydowanie pomoc...
Widzimrka spojrzał na Mrzokonimowa. Na twarzy obu malowało się przerażenie. W tym samym czasie z głośników radiowych wszyscy obecni w gabinecie dziekana usłyszeli:
„Kuratorium Oswiaty oglosilo dzis rano, ze we wszystkich tekstach i wypowiedziach nie ma obowiazku uzywania ogonkow i kreseczek, ktore tak badzo utrudnialy zycie. Decyzje podjeto na wniosek dosc licznej grupy Anonimowych Anonimusow, ktorych petycja w tej sprawie zebrala osiemset podpisow. Dyslektycy i leniwce sa zadowoleni".
- Zaczęło się... - wyszeptał Mrzokonimow. Widzimrce nie wymieszany cukier stanął ością w gardle. - To brzmi, jak jakiś zapomniany wiersz Gałczyńskiego...
Twarz dziekana uległa ogromnemu przeobrażeniu. Zaczął się demonicznie śmiać i nerwowo drapać po brzuchu. Skonsternowani agenci mogli jedynie patrzeć, jak powszechnie szanowana osoba dostaje małpiego rozumu.
Dziekan zataczając się od śmiechu wydostał się na korytarz i zaczął zmierzać w kierunku wyjścia z budynku. Na zewnątrz wsiadł w pierwszy lepszy tramwaj.
- On musi coś wiedzieć! - krzyknął Widzimrka.
- Nie ma czasu. Ruszamy!
ciag dalszy nastapi...

poniedziałek, 19 listopada 2012

Dzień, w którym skończyła się pogoda #2

Ściany pokoju pokrywały bliżej nieokreślone linie i mazaje.
- Wejdźcie, panowie – zachęciła stojąca przy oknie niewysoka postać, odziana w długie szaty, upstrzone tu i ówdzie chmurką, symbolem deszczu i gradobicia. Mężczyzna miał pokaźną siwą brodę, a w ręku trzymał wskaźnik. - Wejdźcie i usiądźcie.
- Dziękujemy, postoimy – odparł rzeczowo Mrzokonimow, uważnie przyglądając się starcowi. Jego oblicze nie wydawało się agentowi obce. Zmrużył oczy i nieco przechylił głowę.
- Ale to będzie długa rozmowa, panowie!
- Korzystamy z komunikacji miejskiej. Wiemy, co to znaczy stać. – Widzimrka pozostał niewzruszony. – A zatem? 
Zgasły światła i pokój przez moment pogrążył się w ciemności, zakłóconej jedynie przez docierający z ulicy blask latarń ulicznych. Następnie na niebiesko podświetliły się ściany. Chaotyczne dotąd linie przybrały kształt map pogodowych, z zaznaczonymi migracjami ciepłego powietrza. 
- Eleganckie – rzucił Widzimrka
- W Agencji by się takie przydały. Zamiast roll-upów. - szepnął z podziwem Mrzokonimow. 
- Panowie do rzeczy! Łotr, który za tym wszystkim stoi, a którego wy pragniecie dorwać – w nie mniejszym stopniu niż ja – to szczwana bestia. Lis farbowany. Tukan złowieszczy. Swoisty kameleon madagaskarsko-wenezuelski. Ale! Na szczęście udało mi się co nieco ustalić.
- Czy te mapy są jakąś wskazówką? - dopytał Widzimrka.
- Mapy? Jakie... A! Mapy! A, nie, nie – to tylko symptomy mojego szaleństwa. Robią wrażenie, prawda? I uspokajają mnie. - dodał z nieco mniejsza werwą. Ta jednak zaraz wróciła.
Podwinął rękawy swej szaty i uderzył wskaźnikiem o okno i naparł na parapet.
- Gdzieś tam czai się on, gotów by uderzyć. - Odwrócił się do agentów. - Dotąd to była sprawa między mną a nim. Ale teraz! Moja wiedza i możliwości waszej Agencji wreszcie dadzą pożądany rezultat. Trzeba tylko odpowiednio do tego podejść. Panowie, zasadzimy się na tego huncwota!!!
Nie ulegało wątpliwości, że starzec cierpiał na syndrom powszechnie znany jako kuku-na-muniu, lecz mimo tego potrafił swój zapał i energię zaszczepić u innych. Mrzokonimow uśmiechnął się pod nosem. „W telewizji wydawał się wyższy”, pomyślał, a jego partner zapytał:
- Pan, jak mniemamy, zna tożsamość naszego sprawcy?
- Ależ naturalnie!!! - zawołał starzec podekscytowany, zaś ciepłe prądy powietrza zmieniły na mapie swe położenie, formując coś na kształt kalafiora. - Oto on!
Mężczyzna w cudacznych szatach wyciągnął z ukrytej kieszeni polaroidowe zdjęcie i pokazał je Widzimrce i Mrzokonimowowi. Pochylili się nad fotografią, która ukazywała jedynie mgłę. Nie jakąś szczególną. Zwyczajną. Gęstą. Klasyczną, wręcz podręcznikową. Spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
- Panowie, poznajcie Pana Pogodę!

Opuszczając budynek, Mrzokonimow zagaił Widzimrkę.
- Poznałeś go?
- Yhm.
- Nieszczęśnik...
- Taa, kiedyś dobry i wzięty synoptyk. Wylali go, gdy jego przepowiednie przestały się sprawdzać.
- Wylany Synoptyk... Smutne.
- Ee – żachnął się Widzimrka.
Ostatnim dziennym udało im się wrócić do biura.

Gdy tylko zobaczyli plakat na słupie ogłoszeniowym, wiedzieli, że Pogoda tam właśnie uderzy. Lepsza okazja po prostu się nie nadarzy. To była ich szansa. Ich i Wylanego Synoptyka.

III Plenerowy Turniej Szachowy „Kasparow” był największą tego typu imprezą w okolicy. Rodzice przybywali na to wydarzenie, by pokazać swoim pociechom jak wyglądają w rzeczywistości szachy. Były czarne i białe. Więc latorośle wykazywały większe zainteresowanie watą cukrową, która bywała także kolorowa.
Z krzaków wyłoniły się dwie pary oczu. Łypnęły na lewo, łypnęły na prawo oceniając sytuację.
- Tam! - Mrzokonimow szturchnął Widzimrkę w łokieć, wskazując na majaczącą w oddali postać. Spod jej kapelusza i płaszcza wydobywały się kłęby mlecznej mgły.
- Tylko ostrożnie - burczał w słuchawkach Herr Freulain. – Nie możemy pozwolić, by zmienił stan skupienia!
Zaczęli go otaczać. Cały Wydział do spraw Dziwnych, Kuriozalnych i Niebanalnych zacieśniał krąg, wpędzając szubrawca w misternie przygotowaną zasadzkę.
Pan Pogoda – w kapeluszu i starym prochowcu – pochmurniał. Pociemniał i zrobił się granatowy. Kiedy dostrzegli w jego spojrzeniu błyski, wiedzieli, że polecą pioruny.
Szukał drogi ucieczki. To, że go zdemaskowano nie pozostawiało wątpliwości. Chciał wtopić się w tłum, lecz ze zdenerwowania zaczął kropić i zostawiać ślady na chodniku.
- Przygotujcie się! Kieruje się wprost do punktu Z – dowodził Herr Freulain.
Pogoda przyspieszył. Widoczne na chodniku krople wody przybrały teraz kształt ciągnących się za jego prochowcem strug. Pochmurniał jeszcze bardziej, a wokół niego dało się słyszeć pomruki grzmotu.
- Teraz! – krzyknął Widzimrka.
Wielka szklanka spadła impetycznie na Pogodę, odcinając mu wszelkie drogi ucieczki. Wściekły i unieruchomiony ciskał gromy na lewo i prawo.
Przyglądający się akcji Wylany Synoptyk odetchnął z ulgą.


- Dobry likier – skomentował Mrzokonimow. – Chyba nowy smak.
Widzimrka melancholijnie pokiwał głową.
Na tarasie ich ulubionej knajpki, mieszczącej się przy głównym placu miasta, panował względny spokój, a gołębie nie rozrabiały.
- Więc nie tylko synoptyk oszalał – cmoknął ze znawstwem Mrzokonimow.
- Taak... Pogoda czuł się permanentnie inwigilowany przez synoptyków, zaszczuty przez internautów. Wiesz, kiedyś wystarczyło mu raz na tydzień porozumieć się z Indianami, Góralami, Szerpami. A teraz...
- Serwisy pogodowe aktualizowane co pięć minut zniszczyły jego prywatność. Więc postanowił odpłacić pięknym za nadobne.
Łyknęli likieru.
- Dobry – skwitował Widzimrka. – Specyficzny, ale dobry.
Na ulicy się wypogodziło.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Dzień, w którym skończyła się pogoda #1

Telefon radosnym tra-la-la przerwał leniwą błogość sennego poranka. 
- Mmm? - rzekł Mrzokonimow do słuchawki.
Znajdujący się po drugiej stronie Widzimrka odczytał to jako zachętę do przedstawienia szczegółów sprawy.
- Mmm - Mrzokonimow dał do zrozumienia, że zrozumiał i że niebawem znajdzie się na miejscu. 

Na podmiejskim boisku, które w weekendy pełniło rolę głównego centrum wydarzeń okolicznościowych, rozgrywał się istny armagedon. Przemoczeni od stóp do głów ludzie biegali we wszystkich kierunkach, pokrzykując i usiłując ratować dobytek, na który składały się głównie precle i kolorowe wiatraczki. Wśród pogrążonego w amoku tłumu tylko jedna postać wyróżniała się opanowaniem i pozostawała niewzruszona całym szaleństwem.
- Spóźniliście się - mruknął Herr Freulain, owinięty w oliwkowy płaszcz przeciwdeszczowy w żółte grochy. Starał się wyglądać srogo i przytupywał ze zniecierpliwieniem, ale rozmiękłe błotniste podłoże na każdy cios wysokiego kalosza reagowało niepoważnym plaśnięciem.
- Zerwała się trakcja - wyjaśnił Mrzokonimow.
- Czekaliśmy na autobus za tramwaj - uzupełnił Widzimrka i dorzucił ironicznie - Czyżby festyn się nie udał?
- Tak. I to już czwarty w tym kwartale, a piąty doliczając jeszcze miesiąc wstecz.
- Straszny niefart - zakpił Widzimrka, ale widząc ostre spojrzenie generała pożałował, że się odezwał.
- Albo celowe działanie - powiedział z naciskiem Herr Fraulein. - Pozwólcie...
Pod wiatą przystanku tramwaju podmiejskiego Agencja zainstalowała tymczasowe biuro.
- Hm, tego nie było, kiedy wysiadaliśmy... - Mrzokonimow wyglądał na skonfundowanego.
- Mistrzostwo kamuflażu - uciął Fraulein.
- Nikt nie będzie nam przeszkadzał? - zapytał Widzimrka.
- Nie, odkąd wprowadzono zakaz palenia na przystankach, mało kto zagląda pod wiatę - wyjaśnił zniecierpliwiony generał. - Czy możemy już zacząć?
Herr Fraulein rozwinął mapę województwa. Na pastelowym tle wyraźnie odcinały się cztery czarne punkty.
- W tych miejscach - wskaźnik uderzył o mapę - nastąpiły nagłe załamania pogody, wbrew przewidywaniom synoptyków. - Fraulein spojrzał znad okularów - Także tych internetowych.
Widzimrka i Mrzokonimow pokręcili głowami. Generał kontynuował:
- Efekt: zepsute urlopy, odwołane festyny, zawiedziona młodzież wczesnoszkolna. Czy muszę dodawać więcej?
Nie musiał.

Odwiedziwszy miejsca dotknięte załamaniem pogody i zasięgnąwszy języka u lokalnej społeczności, Widzimrka i Mrzokonimow znaleźli trop. A mówiąc ściślej - trop znalazł ich. Miał on postać lakonicznego telegramu, który miejscowy listonosz przyniósł im do stolika tuż przed obiadem. Tego dnia było słonecznie i bezchmurnie, więc postanowili zjeść posiłek w restauracyjnym ogródku. Kiedy otrzymali wiadomość, stało się jasne, że obiad będzie musiał poczekać.
I czekał.

Budynek stał przy głównej ulicy. Mimo to wyglądał na opuszczony. W jednym z okien na piątym pietrze paliło się światło.
Agenci wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli w górę nieoświetlonych schodów. Winda nie działała. Po osiemnastej zwijano mocujące ją liny.
Drzwi były na wpół przymknięte. Skrzypnęły lekko, gdy Mrzokonimow je popchnął.
- Czekałem na was - spod przeciwległej ściany dobiegł ich głos.

Koniec części pierwszej

poniedziałek, 15 października 2012

O jedną pieczątkę za dużo

Zapowiadała się kolejna rutynowa sprawa.
- Tu są szczegóły akcji - Herr Fraulein, jak co wtorek, nie był zbyt rozmowny. To jednak wystarczyło.
Widzimrka i Mrzokonimow przestudiowali mapę i plik dokumentów.
- Ale skąd koń na Ursynowie? - zapytał z profesjonalną dociekliwością Widzimrka.
- Tego się właśnie macie dowiedzieć. - Fraulein poprawił kwiecistą apaszkę pod nachmurzoną twarzą. - Jak również tego, dlaczego zniknął i komu na tym zależało.

Kiedy honda civic w kolorze dojrzałych porzeczek ruszyła na światłach, Widzimrka i Mrzokonimow mogli wreszcie opuścić tramwaj i ruszyć ze śledztwem do przodu.
- To tutaj - powiedział Mrzokonimow po dziesięciu minutach marszu. - Trzecia klatka, piętro trzecie, trzecie drzwi po lewej, mieszkanie... - zerknął na źle odbitą kserówkę - dwadzieścia.
- Trzecie piętro? Miejmy nadzieję, że przynajmniej cholerna winda działa - wycedził Widzimrka.

Otworzył im zapłakany grubas w siatkowym podkoszulku.
- Konia mi ukradli, o! - wskazał na wiszącą na półpiętrze klatki schodowej uprząż. - Widać jak wół, był koń a teraz... teraz go... nie ma... - Grubas znowu zalał się łzami. Mrzokonimow poczuł do niego sympatię.
- Wszystko będzie dobrze - wymamrotał.
Widzimrka w tym czasie zdjął uprząż z kaloryfera i dokładnie ją obejrzał.
- Już wiem - rzucił szorstko i lakonicznie tak, jak to tylko on potrafił.

- Wiedziałem, żeby tego nie stemplować - urzędnik spółdzielni patrzył na uprząż.
- Przecież tacy jak pan żyją ze stawiania stempli - powiedział Widzimrka z nieukrywaną odrazą. 
- Chcemy tylko wiedzieć, dlaczego.
- Dlaczego, dlaczego... Bo były skargi, codziennie skargi, jedna za drugą, tony skarg, setki, tysiące. Lokatorzy nie dawali mi spokoju. Wiedzą panowie, jak nieprzepisowe jest blokowanie koniem wejścia do zsypu?
Wiedzieli.

- Cieszę się, że facet odzyskał konia. Polubiłem gościa.
Widzimrka oderwał się od podziwiania widoku, jaki rozciągał się z tarasu ich ulubionej kawiarni.
- Miejmy tylko nadzieję, że balkon jest bardziej przepisowy - powiedział.
W pobliskim parku zaroiło się od harcerzy.