Na najdalszych rubieżach królestwa
obywatela króla Brzoskwinki, gdzie czarcie kopytka na dobranoc
stukały, istniało sobie podupadające miasteczko. Nie zawsze miało
ono tak niski poziom dobrobytu. Dobre czasy wcale nie należały do
tak odległej przeszłości. Jednakże okres kiedy dzieje się
poniższa historia naznaczony był biznesową bessą. Kolejni kupcy
zamykali swe kramiki, uszczuplając wpływy do budżetu miejskiego,
zaś radni czuli się bezradni, co dla nikogo nie stanowiło nowości.
W miasteczku tym żyła pewna
dziewczyna, córka bednarza, mocno już po dwudziestce, co w
nomenklaturze tego obszaru czyniło ją stateczną starą panną.
Chciałoby się powiedzieć, że była piękna, a w stanie wolnym
pozostawała, bo czekała na tego romantycznego chłopca, którego
niegdyś na jagodach spotkała, ale byłoby to nieprawdą. Dziewczyna
bowiem nie tylko do najpiękniejszych nie należała, ale wręcz była
brzydka jak diabli i to ci najbrzydsi diabli. A żeby nieszczęścia
dopełnić, z roku na rok stan urody ulegał pogorszeniu, choć
wydawało się to niemożliwe. I nawet jej tatuś, bednarz wyśmienity
i za swe rzemiosło ceniony powszechnie, tak jak kochał swoją
dziewczynkę, kiedy mała była, tak teraz patrzyć na nią nie mógł.
Nieszczęsna niewiasta miała
świadomość, jaką ujmę ojcu i całemu miasteczku przynosi jako
stara panna i to w dodatku brzydka.
„Świetne beczki wyrabiasz bednarzu”,
niejednokrotnie słyszała córka, jak do ojca ludzie gadali, „ale
boję się, że jakość ich pogarszać się będzie, jak uroda
twojej Matyldy”.
Bolały te słowa dziewczynę okropnie.
Często zatem szła poza granice
miasteczka, do okalającego je lasu, gdzie przy starej studni
siadywała i popłakiwała cichutko.
„Ach! Gdyby tylko istniał jakiś
cudowny sposób, bym nieco ładniejszą być mogła! Ach jakże
byłabym tedy szczęśliwa”, tak mówiła do siebie, łkając nad
wodą w studni i mając w pamięci te przykre chwile, kiedy nakazem
rady miejskiej w worku pokutnym na głowie chodzić miała, żeby
ludzi nie gorszyć.
(Z powodu kryzysu zabrakło
jednak materiału do wykonania takiego worka, więc chwilowo nie egzekwowano
wykonania tego rozporządzenia)
Łkała, łkała, a słuchające ją
drzewa zawsze szumiały w takt sączących się z jej oczu łez, co
ona brała za oznakę solidarności. W rzeczywistości jednak drzewa rzucały pod jej adresem słowa
pełne obrzydzenia, a wiatr niósł je dalej. Szczęście zatem, że
dziewucha języka leśnego nie znała.
Razu pewnego Matylda wybrała się do
sąsiedniej wsi, do słynnej w tych okolicach babki zielarki. I ta
jednak niewiele pomóc mogła.
„Moje zioła i wywary moje”,
przybrała wystudiowany skrzekliwy ton głosu, „moc swoją tracą w
kontakcie z twoją, tfu! tfu! na wężowy urok, urodą. Jedyne co
radzić mogę, to nocny tryb życia zacznij prowadzić!”
Bezlitośnie zmiażdżyła ostatnią tlącą się w duszyczce
niewinnej nadzieję, po czym równie bezlitośnie za usługę zapłaty
zażądała.
Wybiegło dziewczę z całkiem modnie
odnowionej chatki babki zielarki i w głąb lasu się skierowało. Im
dalej biegła, tym mniej łzy mogła powstrzymać, a im mocniej
płakała, tym większe krople z oczu wypływały.
Bez mała całe oczy by wypłakała,
gdyby nie ukochana studnia, której wreszcie dopadła, a tam opadła
z sił i rozckliwiła się na dobre.
„Ach czemuż, doloż, ach czemuż!
Jakam ja okropnie nieszczęśliwa!”
Wtedy też usłyszała męski głos,
który rzekł do niej:
„Hej, panienko! Cóż to za zgryzota
cię trapi, że strudzonemu wędrowcowi odpocząć w lesie nie
dajesz?”. Męski głos dobiegał z drugiej strony studni. Dziewczę
nikogo nie widziało, ale jako że głos był ciepły, to i
konwersację z nieznajomym podjęło.
„A płaczę, bom brzydka i ratunku
dla mnie nie ma!”
I pokrótce opowiedziała mu swoje
losy.
„Nie smuć się, panienko!” rzekł
nieznajomy, wysłuchawszy Matyldy. „Nikt nie jest tak brzydki, żeby
cierpieć przez całe życie musiał on i jego bliscy! I choć nie
widzę Twej twarzyczki, a i zbyt oczy swe cenię, by ryzykować ich
utratę, to wydaje mi się, że mam dla ciebie rozwiązanie.”
Nie tylko Matylda nadstawiła uszu,
ale i drzewa szumieć przestały i wścibsko podsłuchiwać zaczęły.
„Każdego dnia, kiedy świt nastaje,
we wszystkich lasach na świecie rozlega się niezwykle subtelny
dźwięk fujarki”, męski głos przemawiał, „Każda osoba, którą
jakiś smutek trapi otrzymuje tedy od losu szansę, by zrealizować
swoje jedno marzenie. Podążać za melodią należy, aż nie
ucichnie, a staje się tak, kiedy z mgły najmglistszej Wielka Góra
się wyłania. Wtedy to przejść ją należy, a za nią jeszcze
sześć gór i siedem rzek pokonać trzeba, aż wędrowiec dotrze do
Złotego Miasta. Tam, w centralnej jego części, Cudowne Źródełko
bije, co ze spełniania życzeń na całą dolinę słynie.”
„Ojej!” zmartwiła się Matylda,
córka bednarza. „Siedem gór i tyleż samo rzek... To duży
prowiant ze sobą wziąć trzeba!”
„Trzy parówki na jeden dzień licz.
I o papierze toaletowym zapominać nie należy, bo... no wiesz,
przydaje się.”
Uradowana Matylda pobiegła do domu,
gdzie ojciec byłby i beczkę właśnie sprzedał, lecz klient córkę
bednarza zobaczywszy, ukłonił się jedynie i pospiesznie włości
opuścił.
„Nie myślałaś nigdy, żeby na
ortodoksyjny islam przejść i głowę jakoś przystroić?” syknął
do córki, kiedy do kolacji siadali.
Dnia następnego Matylda skoro świt
do lasu pobiegła. Dźwięki fujarki słyszała nim jeszcze studni
dopadła. Z mocno bijącym sercem nasłuchiwała z której strony
melodia rozbrzmiewa i ustaliwszy to, tam właśnie skierowała swe
kroki. I w ten oto sposób wędrówkę po urodę rozpoczęła.
A kiedy dźwięk instrumentu ucichł,
jej oczom ukazała się ogromna góra, Wielka Góra, której szczyt
niknął w mgle, tak gęstej i tak nieprzeniknionej, że choć oko
wykol niczego ujrzeć się nie dało.
Szczęśliwie ścieżka prowadziła wokół masywu.
Szczęśliwie ścieżka prowadziła wokół masywu.
I tutaj szczęście Matyldy się
skończyło. Nie tylko nie dotarła ona do siódmej góry, ani do
siódmej rzeki. Nie dotarła także do rzeki piątej, ani czwartej,
albowiem tuż za drugą górą została zatrzymana przez strażników
granicznych pod zarzutem próby nielegalnego przekroczenia granicy. Jak
mówiliśmy na początku, były to najdalsze rubieże, a więc i
królestwo tu się kończyło i wyruszanie w drogę bez paszportu
było po prostu niemądre. Każdy mieszkaniec tych okolic o tym
wiedział, ale oczywiście nie skoncentrowana na sobie Matylda, która
poprzez ciągłe użalanie się nad sobą o rozsądku zapomniała.
Żeby jeszcze bardziej pogrążyć brzydką starą pannę, to i
celnicy przyczepili się do niej, znalazłszy w jej pakunku dość
pokaźną ilość parówek i za przemytnika ją wzięli. Oj, posiedzi
biedna Matylda, posiedzi!
A tymczasem do jej rodzinnego
miasteczka wkrótce po odejściu brzydkiej dziewczyny dobrobyt
ponownie zawitał. Handel znów zakwitł, a na ulicach rozlegał się
gwar rozmów i kłótni kupieckich. Bednarz znalazł sobie nową
towarzyszkę życiową i wkrótce został ojcem ślicznej Weronki.
Czyli w sumie to pozytywne zakończenie
całej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz