poniedziałek, 3 lutego 2014

O kapryśnej królewnie, która nie chciała jeść

Historia ta wydarzyła się dawno, dawno temu.
W pewnym dalekim kraju – i to tak dalekim, że nawet po tylu latach, które upłynęły od tych wydarzeń internet tam jeszcze nie dotarł – żyła sobie królewna. Piękna, oczywiście. No, i nie da się ukryć – miała klawe życie. Wiadomo – ojciec król, toteż córunia tatunia o nic nie musiała się martwić, o nic zabiegać, żadnych przykrości nie uświadczyła, stresy znała jedynie... Nie, stresów też nie znała. Wszystkie służki oraz dziewuchy z sąsiedztwa chciały się z nią przyjaźnić, więc jeśli chodzi o zasoby ludzkie, miała w czym przebierać. Jednym słowem – sielanka. Aż tu nagle, pewnego dnia (żadnego tam słonecznego, pięknego, czy z tęczą w lewym rogu okna komnaty. Nie, zwykłego, pewnego dnia) stało się coś niewyobrażalnego. 
Nastała pora obiadowa. Królewna przybiegła w pląsach do sali jadalnej, jak to miała w zwyczaju czynić codziennie, by zasiąść do posiłku. Już z czarującym uśmiechem po krzesło sięgała, już cztery litery na mięciutkiej poduszeczce leżącej na siedzisku sadzała, gdy ujrzała czającą się na talerzu złowieszczą obrzydliwość!
Na dobre niebiosa królewskich skandali pełne, toż to nie może być!”, myśli sobie królewna i oczęta ze zdumienia przeciera, ale obraz odegnany być nie chce i zaczyna córunia tatunia rozumieć, że to nie widmo a zaiste rzecz najpodlejsza z podłych. Albowiem na talerzu, pośród pysznych kotlecików, z pieczarkami i natką przygotowanych, ziemniaczków, świeżym koperkiem przyozdobionymi, czaiła się zmora okropna!
Brukselka!
Ależ się królewna zapieniła. Zaczęła tupać obutymi w śliczne trzewiki nóżkami, wołać, że skandal, że ściąć kucharza, że żonę kucharza (lub męża kucharza, królewna nie była pewna co do upodobań personelu), że i kuchcika nie należy oszczędzać oraz że różne inne, których nie godzi się Szanownym Czytelnikom przytaczać...
Rodzice, służba oraz zastępy dworzan próbowali namówić kapryśną królewnę, by choć jednym swym majestatycznym ząbkiem zechciała tknąć znienawidzone warzywo, ale ona potraktowała to jak zamach na swą dwunastoletnią niepodległość, a w najlepszym wypadku jako kpinę.
Ruszyła więc oburzona pędem do swojej komnaty, trzasnęła drzwiami dla podkreślenia swego niezadowolenia, usiadła wśród lalek i misiów z histerycznym impetem i postanowiła, że już nigdy nawet słóweczkiem nie odezwie się do podłych rodziców, którzy ośmielili się spróbować karmić ją brukselką. Przygnębiona tą perspektywą wybuchnęła płaczem. A kiedy trochę ochłonęła i wytłumaczyła sobie to i owo, a także siamto i owamto, rozpłakała się ponownie.
Trwało to trzy dni, rodzice od zmysłów odchodzili, ale ustąpić nie chcieli, a i królewna pokazała swój niepokorny charakterek i zdania co do brukselki nie zmieniała.
I wtedy ktoś zapukał w okno...
Było to o tyle dziwne, że tradycja panująca w królestwie, a także elementarna znajomość etykiety dworskiej, nakazywały raczej pukać do drzwi. Królewna z opuchniętymi powiekami, pociągając noskiem podeszła jednak do okna i zobaczyła kosa, który uważnie się jej przyglądał. A brzydki i zupełnie nieinteresujący był ptaszek okrutnie i widząc nadąsaną po królewsku postać po drugiej strony szyby przekrzywiał główkę to w jedną, to w drugą stronę, nie spuszczając oka z królewny.
„A sio!” – królewna zamachała na kosa swoją królewską rączką, ozdobioną bransoletkami.
Ale na przybyszu w ogóle nie zrobiło to wrażenia, a jeśli już jakieś, to zupełnie odwrotne od zamierzonego. Nie minął ułamek sekundy, a kos znalazł się już w komnacie.
I wtedy wśród szumu, dymu i snopów iskier, mały ptaszek zamienił się w całkiem dużą kobietę.
Niestety równie nieurodziwą.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że kapryśną królewnę wiedźma odwiedziła i to z tych wiedźm najpodlejszych, co to zmuszają dzieci do jedzenia szpinaku i picia tranu. Zjawiła się, spojrzała złowrogo na beksę, czyli królewnę, a ta pod wpływem spojrzenia tak się przelękła, że czym prędzej czmychnęła pod łóżko, nawet nosa (a był on zgrabny i malutki) bała się wychylić. „Nikogo nie ma w pokoju. Proszę wyjść”, bąknęła tylko, niezbyt mądrze zresztą.
Ale wiedźmy cwane są, a przy tym i silne niesłychanie, bo pomiędzy kolejnymi wywarami uczęszczają na fitness (stąd są zawsze szczupłe), więc schronienie na nic się królewnie zdało. Jedną ręką wiedźma uniosła ciężkie dębowe łoże, drugą królewnę za włosy spodeń wyciągnęła i przeczuwając że dziewuszysko przesadnie bystre nie jest (inaczej zjadłoby brukselkę bez szemrania), nie wdając się w szczegóły zamieniła ją w gąsienicę. I zanim królewna zorientowała się jakąż to wielką krzywdę jej wyrządzono, wiedźma na powrót przyjęła postać ptaka i trzymając gąsienicę w dziobie uniosła ją na pobliskie pola, gdzie uprawiano brukselkę.
Ze swej strony dodamy, że tę brukselkę uprawiała owa zła wiedźma, która była całkiem liczącym się producentem na rynku warzywniczym i nie mogła sobie pozwolić na niezadowolonego konsumenta.
Ale wracając do królewny...
Żyjąca na polu królewna wielkiego wyboru nie ma. Zresztą, jaki wybór może mieć w życiu gąsienica? Zielone liście jeść musi. Ale najgorsze jest też i to, że czar wiedźmy jest tak silny (uprzedzając Wasze pytania, drogie dziatki), że córunia tatunia nie może zamienić się w pięknego motyla i po koniec końców, i o jeden dzień dłużej, będzie już skazana na pożywianie się znienawidzoną brukselką.

4 komentarze:

  1. czy tylko ja w młodości lubiłem brukselkę? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czyż to nie czyniłoby Cię kimś wyjątkowym? Ale, żebyś się nie poczuł, nie nie tylko Ty :P

      Usuń
  2. To u króla jegomości takie rzeczy się dzieją?! Barbarzyństwo.

    Ale co dzieci mają do szpinaku i tranu to tego zupełnie nie rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie rozumiesz, bo już nie jesteś dzieciakiem. Tylko dzieciaki odrzucają szpinaki! :)

      Usuń