Historia
ta wydarzyła się dawno, dawno temu.
W
pewnym dalekim kraju – i to tak dalekim, że
nawet po tylu latach, które upłynęły od tych wydarzeń internet
tam jeszcze nie dotarł – żyła sobie królewna. Piękna,
oczywiście. No, i nie da się ukryć – miała klawe życie.
Wiadomo – ojciec król, toteż córunia
tatunia o nic nie musiała się martwić, o nic zabiegać,
żadnych przykrości nie uświadczyła, stresy
znała jedynie... Nie, stresów też nie znała. Wszystkie
służki oraz dziewuchy z sąsiedztwa chciały się z nią
przyjaźnić, więc jeśli chodzi o zasoby ludzkie, miała w czym
przebierać. Jednym słowem – sielanka. Aż
tu nagle, pewnego dnia (żadnego tam
słonecznego, pięknego, czy z tęczą w lewym rogu okna komnaty.
Nie, zwykłego, pewnego dnia) stało się coś niewyobrażalnego.
Nastała pora obiadowa. Królewna przybiegła w pląsach do sali
jadalnej, jak to miała w zwyczaju czynić codziennie, by zasiąść
do posiłku. Już z czarującym uśmiechem po krzesło sięgała, już
cztery litery na mięciutkiej poduszeczce leżącej na siedzisku
sadzała, gdy ujrzała czającą się na talerzu złowieszczą
obrzydliwość!
„Na
dobre niebiosa królewskich skandali pełne, toż to nie może być!”,
myśli sobie królewna i oczęta ze zdumienia przeciera, ale obraz
odegnany być nie chce i zaczyna córunia tatunia rozumieć, że to
nie widmo a zaiste rzecz najpodlejsza z podłych. Albowiem na
talerzu, pośród pysznych kotlecików, z pieczarkami i natką
przygotowanych, ziemniaczków, świeżym koperkiem przyozdobionymi,
czaiła się zmora okropna!
Brukselka!
Ależ
się królewna zapieniła. Zaczęła tupać obutymi w śliczne
trzewiki nóżkami, wołać, że skandal, że ściąć kucharza, że
żonę kucharza (lub męża kucharza, królewna
nie była pewna co do upodobań personelu), że i kuchcika nie należy
oszczędzać oraz że różne inne, których nie godzi się Szanownym
Czytelnikom przytaczać...
Rodzice,
służba oraz zastępy dworzan próbowali namówić kapryśną
królewnę, by choć jednym swym majestatycznym ząbkiem zechciała
tknąć znienawidzone warzywo, ale ona potraktowała to jak zamach na
swą dwunastoletnią niepodległość, a w najlepszym wypadku jako
kpinę.
Ruszyła
więc oburzona pędem do swojej komnaty, trzasnęła drzwiami dla
podkreślenia swego niezadowolenia, usiadła wśród lalek i misiów
z histerycznym impetem i postanowiła, że już nigdy nawet
słóweczkiem nie odezwie się do podłych rodziców, którzy
ośmielili się spróbować karmić ją brukselką. Przygnębiona tą
perspektywą wybuchnęła płaczem. A kiedy trochę ochłonęła i
wytłumaczyła sobie to i owo, a także siamto
i owamto, rozpłakała się ponownie.
Trwało
to trzy dni, rodzice od zmysłów odchodzili, ale ustąpić nie
chcieli, a i królewna pokazała swój niepokorny charakterek i
zdania co do brukselki nie zmieniała.
I
wtedy ktoś zapukał w okno...
Było
to o tyle dziwne, że tradycja panująca w królestwie, a także
elementarna znajomość etykiety dworskiej, nakazywały raczej pukać
do drzwi. Królewna z opuchniętymi powiekami, pociągając noskiem
podeszła jednak do okna i zobaczyła kosa, który uważnie
się jej przyglądał. A brzydki i zupełnie
nieinteresujący był ptaszek okrutnie i widząc nadąsaną po
królewsku postać po drugiej strony szyby przekrzywiał główkę
to w jedną, to w drugą stronę, nie spuszczając oka z królewny.
„A
sio!” – królewna zamachała na kosa swoją królewską rączką,
ozdobioną bransoletkami.
Ale
na przybyszu w ogóle nie zrobiło to wrażenia, a jeśli już
jakieś, to zupełnie odwrotne od zamierzonego. Nie minął ułamek
sekundy, a kos znalazł się już w komnacie.
I
wtedy wśród szumu, dymu i snopów iskier, mały ptaszek zamienił
się w całkiem dużą kobietę.
Niestety
równie nieurodziwą.
Trzeba
w tym miejscu zaznaczyć, że kapryśną królewnę wiedźma
odwiedziła
i
to z tych wiedźm najpodlejszych, co to zmuszają dzieci do jedzenia
szpinaku i picia tranu. Zjawiła
się, spojrzała złowrogo na beksę, czyli królewnę, a ta pod
wpływem spojrzenia tak się przelękła, że czym prędzej
czmychnęła pod łóżko,
nawet nosa (a był on zgrabny i malutki) bała się wychylić.
„Nikogo
nie ma w pokoju. Proszę wyjść”, bąknęła tylko, niezbyt mądrze
zresztą.
Ale
wiedźmy cwane są, a przy tym i silne niesłychanie, bo pomiędzy
kolejnymi wywarami uczęszczają na fitness (stąd są zawsze
szczupłe), więc schronienie na nic się królewnie zdało.
Jedną ręką wiedźma uniosła ciężkie dębowe łoże,
drugą królewnę za włosy spodeń wyciągnęła i przeczuwając że
dziewuszysko przesadnie bystre nie jest (inaczej zjadłoby brukselkę
bez szemrania), nie wdając się w szczegóły zamieniła ją w gąsienicę. I
zanim królewna zorientowała się jakąż to wielką krzywdę jej
wyrządzono, wiedźma na powrót przyjęła postać ptaka i trzymając
gąsienicę w dziobie uniosła ją na pobliskie pola, gdzie uprawiano
brukselkę.
Ze
swej strony dodamy, że tę brukselkę uprawiała owa zła wiedźma,
która była całkiem liczącym się producentem na rynku
warzywniczym i nie mogła sobie pozwolić na niezadowolonego
konsumenta.
Ale
wracając do królewny...
Żyjąca
na polu królewna wielkiego wyboru nie ma. Zresztą,
jaki wybór może mieć w życiu gąsienica? Zielone liście jeść
musi. Ale najgorsze jest też i to, że czar wiedźmy jest tak silny
(uprzedzając Wasze pytania, drogie dziatki), że córunia tatunia
nie może zamienić się w pięknego motyla i po koniec końców, i o
jeden dzień dłużej, będzie już skazana na pożywianie się
znienawidzoną brukselką.
czy tylko ja w młodości lubiłem brukselkę? :P
OdpowiedzUsuńA czyż to nie czyniłoby Cię kimś wyjątkowym? Ale, żebyś się nie poczuł, nie nie tylko Ty :P
UsuńTo u króla jegomości takie rzeczy się dzieją?! Barbarzyństwo.
OdpowiedzUsuńAle co dzieci mają do szpinaku i tranu to tego zupełnie nie rozumiem.
Nie rozumiesz, bo już nie jesteś dzieciakiem. Tylko dzieciaki odrzucają szpinaki! :)
Usuń