Sprawa wygląda tak, że umarłem i trafiłem do Piekła. Szeroki klimatyzowany hol, przyjemny szum klimatyzacji, delikatny leśny aromat i nienachalna muzyka. Żadnej smoły, ganiających z widłami włochatych diabłów na koźlich nóżkach. Nic z tych przerażających, pornograficznie brutalnych detali, którymi karmili nas poeci. Więc skąd wiem, że to Piekło? Wierzcie mi, to się po prostu wie.
Młody przystojny brunet wyglądający jak akwizytor lub w najlepszym wypadku prezenter telewizji śniadaniowej, podchodzi do mnie z szerokim uśmiechem i wyciągniętą do powitania dłonią.
Miło mi cię widzieć, mówi, a uścisk ma pewny, silny, prawie niepasujący do jego wyglądu. Prosi, żeby zwracać się do niego per Wiktor.
Moje imię, wyjaśnia, i tak jest niewymawialne w żadnym z ludzkich języków.
Obejmuje mnie ramieniem i ruszamy przez korytarz. Mijamy rzędy jednakowych drzwi, nie różniących się od siebie nawet delikatnym szczegółem. Zastanawiam się, jak udaje im się pracować, poruszać pomiędzy pomieszczeniami, skoro wszystkie drzwi wyglądają tak samo. Głos Wiktora wyrywa mnie z zadumy.
Przygotowaliśmy Twój pokój, mówi i przegląda jakieś dokumenty. Tu jest napisane, że byłeś miłośnikiem jazzu, wspaniale...
Robi krótką przerwę, przystaje i za chwilę z uśmiechem dodaje: Tak, to będzie piękne miejsce.
Naprawdę?, pytam zdziwiony. Byłem przekonany, że tych, którzy tu trafią czeka coś naprawdę strasznego.
Wiktor śmieje się, jego śmiech jest dźwięczny i zaraźliwy, mimowolnie zaczynam śmiac się razem z nim.
Pisarzyny i klechy robią nam kiepską reklamę, co? Poklepuje mnie po ramieniu przyjacielsko poufałym gestem, a ja zdaję sobie sprawę, że w ogóle mi to nie przeszkadza, choć za życia nie pozwoliłbym na coś takiego osobie dopiero poznanej.
Pamiętasz, o czym zawsze marzyłeś? Patrzy na mnie wnikliwym, szaroniebieskim spojrzeniem, a ja próbuję ułożyć sobie w głowie moje dawne ziemskie pragnienia.
Zawsze... pragnąłem mieć dom w górach...
Na odludziu, wchodzi mi w słowo, drewnianą chatkę z kominkiem.
Tak, i szerokim tarasem.
Pięknie, uśmiecha się jeszcze szerzej. A w tym domu?
Uśmiecham się na wspomnienie niedorzecznego marzenia, by mieć pokój wypełniony pod sufit płytami jazzowymi, wszystkimi, jakie kiedykolwiek nagrano i wydano. Roiłem sobie o tym słuchając pierwszych dźwięków "Kind of Blue" Davisa, przesuwając palcami po surrealistycznej okładce "Bitches Brew", nastawiając którąkolwiek z płyt Niny. Było mi wstyd, że byłem gotów zamienić wszystkich, których znałem na tę wspaniałą kolekcję.
A więc załatwione, mówi Wiktor, jakby czytał mi w myślach, choć zapewne wie o mnie tyle samo, co ja sam, a może nawet więcej. Zna każdy wstydliwy i karygodny fakt z mojego życia, więc dlaczego nie to idiotyczne marzenie.
Patrzę na niego z niedowierzaniem, nie wiem, do czego zmierza.
Będziesz miał swoją kolekcję płyt, setki, tysiące. Chyba czas najwyższy, nie sądzisz?
Przytakuję oszołomiony.
Kiedy dotrzemy na miejsce, będziesz tylko Ty, uroczy górski domek i cała muzyka, jaką zawsze kochałeś.
Odpowiadam uśmiechem na uśmiech Wiktora i idąc z nim ramię w ramię zaczynam dyskutować sam ze sobą, na temat tego, co chcę najpierw usłyszeć. Davisa? Coltrane'a? Do głowy przychodzi mi "Time Out", przy którym spędziłem noc poślubną, zaraz później "Mingus Ah Um" ścieżka dźwiękowa do tylu upalnych, pełnych wina i seksu wieczorów. Zdaję sobie sprawę, że przytłoczony wielością możliwości mogę oszaleć i będę tylko patrzył urzeczony na moje największe pragnienie, w końcu urzeczywistnione, spełnione, oddalone tylko o odległość dłoni.
Słyszę, że Wiktor o czymś mi opowiada, jego głos wibruje mi przyjemnie w uszach, ale zdaje się przegrywać z rozbrzmiewającymi mi w głowie trąbkami, kontrabasami i szalejącym fortepianem. Podążam za nim zachwycony, rozpalony wizją czekającej mnie uczty.
Opowiada mi szczegóły mojego przyszłego życia tutaj, a ja z każdą chwilą coraz bardziej pragnę zapaść się w wygodny fotel, opuścić igłę na czarną płytę i odpłynąć.
Skręcamy w kolejny korytarz, identyczny jak poprzedni i ten przed nim. Zastanawia mnie, dlaczego nie mijamy innych, ale szybko odsuwam od siebie tę myśl jako nieistotną w obliczu czekających mnie radości.
Na żadnych drzwiach, a mijamy ich całkiem sporo, nie ma numerów czy tabliczek, wszystkie wyglądają tak samo, ta sama lekko kremowa barwa, prosta klamka, płytkie prostokątne żłobienia. Idealne drzwi biurowe.
Wiktor milczy przez dłuższą chwilę. Idziemy w ciszy, nie zwalniamy kroku. Od czasu do czasu rzuca mi pogodne spojrzenie, które odwzajemniam nieśmiałym uśmiechem.
Z czasem zaczynam odczuwać lekkie znużenie. Maszerujemy już tak długo. To na pewno daleko, w końcu muszą tu mieć wiele osób. Kiedy skręcamy w kolejny korytarz, łudzę się, że oto dochodzimy do drzwi, za którymi czeka moje upragnione szczęście.
Mięśnie zaczynają mi powoli dokuczać. Czuję nadciągające zmęczenie. Nieśmiało pytam, kiedy będziemy na miejscu. Wiktor spogląda na mnie z uśmiechem, otacza ramieniem i nic nie mówiąc prowadzi dalej.
To już niedaleko, mówię do siebie po cichu. Jeszcze chwila. Już niedaleko.
Marsz trwa nadal. Nogi zaczynają mnie rwać i palić, monotonia wnętrza zaczyna działać mi na nerwy, przygnębia i drażni.
Nie wytrzymuję i pytam, kiedy będziemy na miejscu, mówię cicho, że chcę być już na miejscu, słyszę w swoim głosie nutkę rezygnacji i rozpaczy.
Wiktor spogląda na mnie i przez ułamek sekundy widzę w jego oczach coś innego, coś groźnego. Za chwilę jednak jego twarz się rozjaśnia.
Przecież mamy czas, mówi z uśmiechem. Mamy całą wieczność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz