środa, 25 lutego 2015

Drzazgi: Bułgarski włącznik



Siedzimy w moim pokoju, jest późne popołudnie, światła są pogaszone. Półmrok rozprasza tylko ekran monitora, przed którym siedzi moja siostra.
Przychodzą A. i D. To dość ważne, musimy zmierzyć się z potężną siłą, do której pokonania potrzebujemy zeszytu A. D. przyszła najwyraźniej z ciekawości. Dziewczyny siadają na tapczanie, dziwnie długim i szerokim.
Moja siostra zaczyna opowiadać im film, który niedawno widzieliśmy. Zamknij się, mówię. Wszystkie trzy patrzą na mnie oburzone. Nie chcę, wyjaśniam, żeby pozbawiła was przyjemności oglądania.
D. podchodzi do półki z książkami, wyciąga gruby tom i zaczyna kartkować. Nie widzę, co trzyma w rękach, ale wyraz jej twarzy wskazuje, że nie jest zachwycona. W końcu wsuwa książkę z powrotem na jej miejsce. Sięga po następną. Ta chyba przypadła jej do gustu, widzę bowiem jak jej twarz przyjmuje skupiony wyraz. Powoli kieruje się w kierunku czerwonej sofy, ustawionej pomiędzy regałami. Siada obok młodego chłopaka, podobnie jak ona zatopionego w lekturze. Zresztą, wiele osób tak robi. Przyglądam się im bliżej i stwierdzam, że większość to pracownicy księgarni. Niektórych znam, innych nie, część z nich chyba już dawno temu odeszła z pracy, ale z jakichś przyczyn wciąż pełni te same obowiązki. Ludzie snują się od regału do regału, po remoncie księgarnia wygląda jak olbrzymi magazyn. I jeszcze to okropnie białe światło. Męczy wzrok i przyprawia o ból głowy. Nie podoba mi się to.
Mężczyzna, łysy, ponury drab, nie pasujący do tego krajobrazu (ale on tylko towarzyszy dziewczynie, z którą przyszedł, to ona pozuje na intelektualistkę w modnych oprawkach i z nie mniej modną fryzurą), ma jakiś problem. Zaczyna zaczepiać chudego chłopaczka, który spokojnie przeglądał album krajoznawczy. Wywiązuje się walka. Właściwie nie walka, bo drab poniewiera chudzielcem, trzyma go za kark i go okłada. A wszystko toczy sie w absolutnej ciszy, zupełnie jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie słychać uderzeń, obelg, krzyków. Jedynie szelest przewracanych kartek książki, którą czyta D. Ponadto nikt nie reaguje.
Przechodzimy, K., Skrobel i ja, między regałami i kierujemy się na przystanek, ustawiony tuż za literatura piękną. Wiatr nas zaczepia, a najbardziej Skrobla i jego niedbałą fryzurę – jego znak firmowy.
Ruszamy w podróż autobusem. Cieszę się, że jedzie z nami K., nie widziałem jej, odkąd skończyliśmy liceum. Mimo to nie rozmawiamy. Chyba jesteśmy zbyt zaskoczeni, że autobus zamiast jechać prosto w stronę Teatru, skręca w lewo. Spodziewam się ujrzeć Dworzec, a zamiast tego widzę rozbudowaną, wielopoziomową sieć autostrad. Wczoraj oddano ją do użytku, ale już dzisiaj – głosi tablica – rozpoczęli remont nawierzchni. Nie przeszkadza to jednak sporej liczbie kierowców. K. się śmieje, a Skrobel ironicznie wykrzywia twarz. To kolejna jego wizytówka.
 W końcu jednak docieramy do dworca, który - teraz sobie przypominam -  przeniesiono dwie przecznice dalej, w związku z budową autostrad.
Siadam na podłodze obskurnej poczekalni i zjadam ostatni kawałek kruchego ciasta z owocami, przypominającego szarlotkę mojej mamy. K. się z nami żegna, nie będzie nam towarzyszyć. Znowu nie obgadaliśmy starych, dobrych czasów. Obserwuję, jak znika w tłumie.
Poczekalnię wypełniają spieszący się ludzie, ciągnący ciężkie walizki na kółkach, dyszący i sapiący, porozumiewający się zdawkowymi wypowiedziami, których sensu nie potrafię uchwycić.
Orientuję sie, że w pobliżu stoją stragany z owocami. Podchodzę do jednego z nich, bo zauważam liczi. Są wielkości grejpfruta, ale nie przeszkadza mi to. Biorę jedno do ręki, przypomina w dotyku przejrzałego pomidora. Wiem, że dobre liczi nie może być takie. Odkładam owoc, kobieta o pomarszczonej, śniadej twarzy i gęstej sieci kurzych łapek wokół oczu mówi do mnie, ale nie rozumiem jej. Zdaję sobie sprawę, że nie tylko nie wiem, w jakim jestem kraju, ale także, gdzie jest Skrobel.
Postanawiam znaleźć kantor, żeby wiedzieć ile będą mnie kosztowały owoce. Chodząc miedzy stoiskami odkrywam, że to dworzec w Bułgarii. W niewielkiej odległości dostrzegam miejsce, które wydaje mi się być kantorem. Podchodzę bliżej i stwierdzam, że to, co wziąłem za tabliczki z cenami, jest w rzeczywistości rządkiem kostek masła owiniętych w papierki, na których wydrukowano flagi poszczególnych państw. Tabliczki poniżej informują, jaki jest przelicznik na dana walutę. Wszystko oczywiście podane za 100 g.
Dzwonię do Skrobla, żeby dowiedzieć się, gdzie jest. Gdzie jesteś?, pytam, gdy się zgłasza. Jestem niewidzialny, odpowiada takim głosem, jakby sam w to nie wierzył. Jak to?, pytam. Widzisz mnie?, odpowiada pytaniem. Nie, mówię zgodnie z prawdą. No właśnie, konkluduje z dumą i nieoczekiwanie wyłania się z rozbieganego, podążającego we wszystkich kierunkach jednocześnie tłumu. Tam jest wyjście na perony, mówi.

2 komentarze:

  1. Musiałam sobie to "liczi" wygooglać, prosty człowiek. I ja chciałam podróżować, naprawdę? Dobrze, że jest Internet. Ale się Wam to miasto zmienia! Nawet w literaturze odciska się to nabieranie prędkości ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Było nie było, hasło promocyjne województwa łódzkiego zobowiązuje! :)

    OdpowiedzUsuń