Siedzimy w moim pokoju, jest późne popołudnie,
światła są pogaszone. Półmrok rozprasza tylko ekran monitora, przed którym
siedzi moja siostra.
Przychodzą A. i D. To dość ważne, musimy
zmierzyć się z potężną siłą, do której pokonania potrzebujemy zeszytu A. D. przyszła
najwyraźniej z ciekawości. Dziewczyny siadają na tapczanie, dziwnie długim i
szerokim.
Moja siostra zaczyna opowiadać im film,
który niedawno widzieliśmy. Zamknij się, mówię. Wszystkie trzy patrzą na mnie oburzone.
Nie chcę, wyjaśniam, żeby pozbawiła was przyjemności oglądania.
D. podchodzi do półki z książkami,
wyciąga gruby tom i zaczyna kartkować. Nie widzę, co trzyma w rękach, ale wyraz
jej twarzy wskazuje, że nie jest zachwycona. W końcu wsuwa książkę z powrotem
na jej miejsce. Sięga po następną. Ta chyba przypadła jej do gustu, widzę
bowiem jak jej twarz przyjmuje skupiony wyraz. Powoli kieruje się w kierunku
czerwonej sofy, ustawionej pomiędzy regałami. Siada obok młodego chłopaka, podobnie
jak ona zatopionego w lekturze. Zresztą, wiele osób tak robi. Przyglądam się im
bliżej i stwierdzam, że większość to pracownicy księgarni. Niektórych znam,
innych nie, część z nich chyba już dawno temu odeszła z pracy, ale z jakichś
przyczyn wciąż pełni te same obowiązki. Ludzie snują się od regału do regału,
po remoncie księgarnia wygląda jak olbrzymi magazyn. I jeszcze to okropnie
białe światło. Męczy wzrok i przyprawia o ból głowy. Nie podoba mi się to.
Mężczyzna, łysy, ponury drab, nie
pasujący do tego krajobrazu (ale on tylko towarzyszy dziewczynie, z którą
przyszedł, to ona pozuje na intelektualistkę w modnych oprawkach i z nie mniej
modną fryzurą), ma jakiś problem. Zaczyna zaczepiać chudego chłopaczka, który
spokojnie przeglądał album krajoznawczy. Wywiązuje się walka. Właściwie nie
walka, bo drab poniewiera chudzielcem, trzyma go za kark i go okłada. A
wszystko toczy sie w absolutnej ciszy, zupełnie jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie
słychać uderzeń, obelg, krzyków. Jedynie szelest przewracanych kartek książki,
którą czyta D. Ponadto nikt nie reaguje.
Przechodzimy, K., Skrobel i ja, między
regałami i kierujemy się na przystanek, ustawiony tuż za literatura piękną. Wiatr
nas zaczepia, a najbardziej Skrobla i jego niedbałą fryzurę – jego znak firmowy.
Ruszamy w podróż autobusem. Cieszę się,
że jedzie z nami K., nie widziałem jej, odkąd skończyliśmy liceum. Mimo to nie
rozmawiamy. Chyba jesteśmy zbyt zaskoczeni, że autobus zamiast jechać prosto w stronę
Teatru, skręca w lewo. Spodziewam się ujrzeć Dworzec, a zamiast tego widzę
rozbudowaną, wielopoziomową sieć autostrad. Wczoraj oddano ją do użytku, ale już
dzisiaj – głosi tablica – rozpoczęli remont nawierzchni. Nie przeszkadza to
jednak sporej liczbie kierowców. K. się śmieje, a Skrobel ironicznie wykrzywia
twarz. To kolejna jego wizytówka.
W końcu jednak docieramy do dworca, który - teraz
sobie przypominam - przeniesiono dwie
przecznice dalej, w związku z budową autostrad.
Siadam na podłodze obskurnej poczekalni
i zjadam ostatni kawałek kruchego ciasta z owocami, przypominającego szarlotkę
mojej mamy. K. się z nami żegna, nie będzie nam towarzyszyć. Znowu nie obgadaliśmy
starych, dobrych czasów. Obserwuję, jak znika w tłumie.
Poczekalnię wypełniają spieszący się
ludzie, ciągnący ciężkie walizki na kółkach, dyszący i sapiący, porozumiewający
się zdawkowymi wypowiedziami, których sensu nie potrafię uchwycić.
Orientuję sie, że w pobliżu stoją
stragany z owocami. Podchodzę do jednego z nich, bo zauważam liczi. Są wielkości
grejpfruta, ale nie przeszkadza mi to. Biorę jedno do ręki, przypomina w dotyku
przejrzałego pomidora. Wiem, że dobre liczi nie może być takie. Odkładam owoc, kobieta
o pomarszczonej, śniadej twarzy i gęstej sieci kurzych łapek wokół oczu mówi do
mnie, ale nie rozumiem jej. Zdaję sobie sprawę, że nie tylko nie wiem, w jakim
jestem kraju, ale także, gdzie jest Skrobel.
Postanawiam znaleźć kantor, żeby wiedzieć
ile będą mnie kosztowały owoce. Chodząc miedzy stoiskami odkrywam, że to
dworzec w Bułgarii. W niewielkiej odległości dostrzegam miejsce, które wydaje
mi się być kantorem. Podchodzę bliżej i stwierdzam, że to, co wziąłem za
tabliczki z cenami, jest w rzeczywistości rządkiem kostek masła owiniętych w
papierki, na których wydrukowano flagi poszczególnych państw. Tabliczki poniżej
informują, jaki jest przelicznik na dana walutę. Wszystko oczywiście podane za
100 g.
Dzwonię do Skrobla, żeby dowiedzieć się,
gdzie jest. Gdzie jesteś?, pytam, gdy się zgłasza. Jestem niewidzialny,
odpowiada takim głosem, jakby sam w to nie wierzył. Jak to?, pytam. Widzisz
mnie?, odpowiada pytaniem. Nie, mówię zgodnie z prawdą. No właśnie, konkluduje
z dumą i nieoczekiwanie wyłania się z rozbieganego, podążającego we wszystkich
kierunkach jednocześnie tłumu. Tam jest wyjście na perony, mówi.
Musiałam sobie to "liczi" wygooglać, prosty człowiek. I ja chciałam podróżować, naprawdę? Dobrze, że jest Internet. Ale się Wam to miasto zmienia! Nawet w literaturze odciska się to nabieranie prędkości ;)
OdpowiedzUsuńByło nie było, hasło promocyjne województwa łódzkiego zobowiązuje! :)
OdpowiedzUsuń